W Hiszpanii mają Dzień Niewiniątek, a my w Polsce mamy prima aprilis. W tym roku zdecydowanie wszystkie żarty zostały przebite przez ten jeden, który zafundowała nam pogoda. Bo czy ktoś by się spodziewał, że 1. kwietnia będziemy przebijali się przez zaspy po pas? Raczej nie bardzo.
W tym roku chcąc być oryginalnym postanowiłem zafundować kawał... samemu sobie :) Otóż w wolny poniedziałek zdecydowałem się przetrzeć nieco biegowe ścieżki. Na zewnątrz śniegu co niemiara, a dodatkowo z każdą minutą robiło się go coraz więcej. Silny wiatr, opady białego puchu - prawdziwa zamieć. Ale ja zakładałem swoje biegowe buty uśmiechnięty i zadowolony jak nigdy. Wstałem dzisiaj około 6 i nie chcąc nikogo budzić wymknąłem się do kuchni. Święta czy nie święta - owsianka i kawa musiała być.
Z domu wyruszyłem nieco po 7:30. W związku z tym, że poniedziałki normalnie mam wolne zdecydowałem, że podczas dzisiejszego biegu popracuję nad techniką. A dokładnie chodziło mi o prawidłową pracę rąk, z którą mam nie lada problem o czym pisałem w poprzednim poście. Drogi na pomorzu zaśnieżone aż miło. W stronę chodników nawet nie spoglądałem - po prawdzie to ciężko było je choćby zlokalizować :)
Jedynym założeniem przeze mnie przyjętym było to, że dzisiejsze latanie ma zająć co najmniej godzinę. Nie interesował mnie konkretny dystans, nie chciałem też znacznie przedłużać biegu. Ot po prostu miałem wyjść na godzinkę, na świeże powietrze.
Tym razem Gremlina założyłem na prawą rękę, aczkolwiek nie interesowały mnie jego wskazania. Wszystkie dane sprawdziłem dopiero w domu. A co dokładnie zarejestrował mój elektroniczny trener? Otóż pierwszy kilometr poleciałem w nieco ponad 5 minut. Aczkolwiek już kolejny tysiączek zajął mi jedynie 4 minuty i 39 sekund, a przed Rębiechowem pokonałem jeszcze jeden odcinek w 4:35.
Podbieg przed Baninem nieco mnie zwolnił (4:49), ale później znowu powróciłem do szybszego biegania (4:39). Cały czas priorytetem była prawidłowa praca rąk. Swoją drogą to też mogło mieć przełożenie na prędkość. Otóż kiedy tylko skupiałem się nad energicznym i poprawnym wymachem kończyn górnych, nogi chcąc się dopasować podkręcały tempo. Swoją drogą ta współpraca na linii ręce-nogi jest dla mnie swego rodzaju fenomenem. Stwierdzenie, że chcąc przyspieszyć, w momencie kiedy nogi nie maja już siły, trzeba energiczniej machać rękoma wydawało mi się nieprawdopodobne. A jednak! Jest to najprawdziwsza prawda.
Całkowity dystans mojego "żartu" wyniósł 13 kilometrów i 813 metrów. Zajęło mi to, zgodnie z założeniami, 1 godzinę i 4 sekundy. A więc drugi dzień świąt zacząłem w jeden z najlepszych możliwych sposobów wg wielu biegaczy - od biegania. Po takim poranku jestem pozytywnie naładowany na calutki poniedziałek - lany poniedziałek :) Może na oblewanie wodą się dzisiaj nie zanosi, ale pępowską bitwę na śnieżki mam już zaliczoną! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz