Na skróty

18 kwietnia 2013

Skończył się czas siewu, pora nabrać sił przed zbiorem plonów


No i się udało! Znowu nie wierzyłem, że dotrwam
do końca, a mimo to jakoś dałem radę.
   Dzisiejsze interwały były tak naprawdę ostatnim ciężkim treningiem przed krakowskim maratonem. Od dzisiaj aż do samego startu planuję robić głównie spokojne biegi, przebieżki i być może zrobię jeszcze jakiś bieg z narastającą prędkością bądź też II/III zakres lub bieg w tempie progowym. Niemniej będą to już o wiele bardziej komfortowe treningi niż sesja interwałowa. 
   Może to zabrzmi nieco dziwnie, po tym całym moim gadaniu, jakie to ciężkie są te interwały, ale... cieszyłem się na myśl o dzisiejszym treningu. Wychodząc z domu i biegnąc pierwszy, wolny, wprowadzająco - rozgrzewkowy kilometr (5:03) nie mogłem się wręcz doczekać pierwszego "depnięcia".
Wam też na treningach towarzyszy już śpiew ptaków?
   Jednak kiedy już "depnąłem" wiedziałem dlaczego to własnie interwały są uważane za najcięższy trening. Pierwszy tysiączek poleciałem w 3:31. Z jednej strony za szybko, bowiem zaczynając plan do maratonu, sprawdziłem, w książce J. Danielsa, że moja prędkość interwałowa to 3:41/km. Jednak czy jest to wciąż aktualne? W momencie kiedy tego szukałem mój VDOT wynosił 54. Określiłem go na podstawie czasu uzyskanego w biegu na 10 kilometrów. A od tamtej pory nieco się zmieniło. I tak sugerując się wynikiem ostatniego półmaratonu, mój VDOT to 56, a więc interwały powinienem biegać w tempie 3:31/km. Jednak te wszystkie wartości traktuję jedynie jako wskazówki, nie trenuję ani wg Danielsa, ani według nikogo innego. Czytam co mają mądrego do powiedzenia i sam układam swój trening.
Wersja "pomidorowa"...
   Koniec jednak z tymi rozważaniami. Wróćmy do treningu. Drugi kilometr poleciałem jeszcze szybciej - 3:27. I kiedy po 3. odcinku Gremlin wyświetlił czas 3:28 wiedziałem, że albo nieco zwolnię albo... padnę. Wydawało mi się, że mięśnie mam bardziej obolałe niż po 40-kilometrowych wybieganiach. A przecież nie byłem jeszcze w połowie.
   Nieco spokojniejszy, 4. kilometr poleciałem w 3:30, a na kolejnych zwolniłem kolejno do 3:33 oraz 3:36. Pomyślałem sobie - "a więc jednak, masz za swoje, przeszarżowałeś na początku to zapłacisz za to w końcówce".
   Jednak czarny scenariusz nie do końca się sprawdził, bowiem na 7. tysiączku przyspieszyłem o 3 sekundy w porównaniu z poprzednim. Ostatni natomiast to na dobrą sprawę popisywanie się przed samym sobą i czas 3:29. Może to była i brawura, ale za to dzięki niej strasznie podskoczył mi poziom endorfin.
... lub wersja "serowo-oliwkowo-kukurydziano-fasolowa"
   Nie wspomniałem jeszcze ani słowem o kolanie, a przecież opisałem już cały trening interwałowy i zostało mi jedynie 3-kilometrowe schłodzenia. No i właśnie... Dopiero robiłem spokojne roztruchtanie przypomniał o sobie staw skokowy. Gdyby nie to, że jestem tak bardzo wyczulony na jego punkcie, może bym nawet nie zwrócił na to uwagi, ale w obecnej sytuacji niepokoi mnie każdy sygnał płynąc z kolana. Na szczęście podczas rozciągania wszystko było już ok. Żaden prawdziwy ból się nie pojawił. Może moja kuracja zdaje egzamin? Tak czy nie, nie zamierzam jej zaprzestawać i dzisiaj dalszy ciąg polewania zimną/ciepłą wodą, smarowania maściami oraz lodowe okłady.
   W ramach nagrody za dzisiejszy trening wybrałem się z Pati na pyszne... tak, tak - lody! Aczkolwiek nie były to moje ulubione lody chałwowe. Te mają być nagrodą za bieg maratoński. A korzystając z fantastycznej pogody - rozpoczynamy sezon grillowy. Grillowana pierś i mnóstwo zieleniny. Kiedyś wyznacznikiem dobrego grilla była ilość alkoholu, a obecnie jest nim ilość i różnorodność warzyw. A tych, jak widać na zdjęciach, mamy pod dostatkiem. Piwo i innej napoje wyskokowe muszą poczekać na zakończenie okresu startów :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz