No i się udało! Znowu nie wierzyłem, że dotrwam do końca, a mimo to jakoś dałem radę. |
Dzisiejsze interwały były tak naprawdę ostatnim ciężkim treningiem przed krakowskim maratonem. Od dzisiaj aż do samego startu planuję robić głównie spokojne biegi, przebieżki i być może zrobię jeszcze jakiś bieg z narastającą prędkością bądź też II/III zakres lub bieg w tempie progowym. Niemniej będą to już o wiele bardziej komfortowe treningi niż sesja interwałowa.
Może to zabrzmi nieco dziwnie, po tym całym moim gadaniu, jakie to ciężkie są te interwały, ale... cieszyłem się na myśl o dzisiejszym treningu. Wychodząc z domu i biegnąc pierwszy, wolny, wprowadzająco - rozgrzewkowy kilometr (5:03) nie mogłem się wręcz doczekać pierwszego "depnięcia".
Wam też na treningach towarzyszy już śpiew ptaków? |
Jednak kiedy już "depnąłem" wiedziałem dlaczego to własnie interwały są uważane za najcięższy trening. Pierwszy tysiączek poleciałem w 3:31. Z jednej strony za szybko, bowiem zaczynając plan do maratonu, sprawdziłem, w książce J. Danielsa, że moja prędkość interwałowa to 3:41/km. Jednak czy jest to wciąż aktualne? W momencie kiedy tego szukałem mój VDOT wynosił 54. Określiłem go na podstawie czasu uzyskanego w biegu na 10 kilometrów. A od tamtej pory nieco się zmieniło. I tak sugerując się wynikiem ostatniego półmaratonu, mój VDOT to 56, a więc interwały powinienem biegać w tempie 3:31/km. Jednak te wszystkie wartości traktuję jedynie jako wskazówki, nie trenuję ani wg Danielsa, ani według nikogo innego. Czytam co mają mądrego do powiedzenia i sam układam swój trening.
Wersja "pomidorowa"... |
Koniec jednak z tymi rozważaniami. Wróćmy do treningu. Drugi kilometr poleciałem jeszcze szybciej - 3:27. I kiedy po 3. odcinku Gremlin wyświetlił czas 3:28 wiedziałem, że albo nieco zwolnię albo... padnę. Wydawało mi się, że mięśnie mam bardziej obolałe niż po 40-kilometrowych wybieganiach. A przecież nie byłem jeszcze w połowie.
Nieco spokojniejszy, 4. kilometr poleciałem w 3:30, a na kolejnych zwolniłem kolejno do 3:33 oraz 3:36. Pomyślałem sobie - "a więc jednak, masz za swoje, przeszarżowałeś na początku to zapłacisz za to w końcówce".
Jednak czarny scenariusz nie do końca się sprawdził, bowiem na 7. tysiączku przyspieszyłem o 3 sekundy w porównaniu z poprzednim. Ostatni natomiast to na dobrą sprawę popisywanie się przed samym sobą i czas 3:29. Może to była i brawura, ale za to dzięki niej strasznie podskoczył mi poziom endorfin.
... lub wersja "serowo-oliwkowo-kukurydziano-fasolowa" |
Nie wspomniałem jeszcze ani słowem o kolanie, a przecież opisałem już cały trening interwałowy i zostało mi jedynie 3-kilometrowe schłodzenia. No i właśnie... Dopiero robiłem spokojne roztruchtanie przypomniał o sobie staw skokowy. Gdyby nie to, że jestem tak bardzo wyczulony na jego punkcie, może bym nawet nie zwrócił na to uwagi, ale w obecnej sytuacji niepokoi mnie każdy sygnał płynąc z kolana. Na szczęście podczas rozciągania wszystko było już ok. Żaden prawdziwy ból się nie pojawił. Może moja kuracja zdaje egzamin? Tak czy nie, nie zamierzam jej zaprzestawać i dzisiaj dalszy ciąg polewania zimną/ciepłą wodą, smarowania maściami oraz lodowe okłady.
W ramach nagrody za dzisiejszy trening wybrałem się z Pati na pyszne... tak, tak - lody! Aczkolwiek nie były to moje ulubione lody chałwowe. Te mają być nagrodą za bieg maratoński. A korzystając z fantastycznej pogody - rozpoczynamy sezon grillowy. Grillowana pierś i mnóstwo zieleniny. Kiedyś wyznacznikiem dobrego grilla była ilość alkoholu, a obecnie jest nim ilość i różnorodność warzyw. A tych, jak widać na zdjęciach, mamy pod dostatkiem. Piwo i innej napoje wyskokowe muszą poczekać na zakończenie okresu startów :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz