Na skróty

9 września 2013

23 Międzynarodowy Półmaraton PHILIPS`a: "AUSFAHRT"

   "Ausfahrt, ausfahrt, ausfahrt" - przez 2/3 zawodów dźwięczało mi w głowie to słowo. Myślałem o Berlinie, patrzyłem na swoje czasy i od razu w mojej głowie wyświetlał się wielki napis - AUSFAHRT. Dla tych którzy podróżowali niemieckimi autostradami słówko na pewno znane, ale dla pełnej poprawności dodam, że oznacza ono nic innego jak po prostu zjazd/wyjście. I pilski półmaraton uświadomił mi, że nie starczy mi paliwa, aby dojechać do celu "Berlin - 3:59/km", i że będę musiał skorzystać z któregoś z poprzednich zjazdów. Pytanie tylko z którego...

   Misję pt. "23 Międzynarodowy Półmaraton PHILIPS`a" rozpoczęliśmy wspólnie z Patrycją już w sobotę rano. Zanim jednak wyruszyliśmy zrobiłem ostatni trening na Pomorzu. Stwierdziłem, że po co mam latać po nieznanych mi terenach i w niezbyt lubianych przeze mnie porach dnia, skoro mogę polatać rano na "własnym podwórku". No i polatałem - na początek zrobiłem nieco ponad 9 kilometrów w tempie 4:32/km, a następnie 5 przebieżek i 1,5 kilometra roztruchtania. 
Przedstartowe śniadanie
   Szybkie pakowanie i około 10:30 byliśmy gotowi do drogi. Zanim jednak zdążyliśmy na dobre wyruszyć już trafiliśmy na korek. Tym sposobem pierwsze 3 kilometry zajęły nam jakieś 30 minut :) Jednak niespecjalnie nam się spieszyło. W planach mieliśmy tylko zameldowanie się w hotelu i odbiór pakietów. To pierwsze mogliśmy zrobić najwcześniej o 15, a drugie o 17 więc w ogóle nie było sensu gnać do Piły, do której ostatecznie dojechaliśmy przed godziną 15.
   Meldunek w hotelu okazał się czystą formalnością, chociaż na początku recepcjonista stwierdził, że nasze nazwiska nie znajdują się na liście gości. Wszystko jednak się wyjaśniło kiedy powiedzieliśmy, że nie jesteśmy gośćmi weselnymi, a jedynie mamy zarezerwowany nocleg w tym motelu. No właśnie - motelu, bo hotelowa była jedynie cena :)
   Skoro kwestia noclegu została załatwiona to można było wyruszyć po odbiór pakietu. Do biura zawodów dotarliśmy bez żadnych atrakcji. Jednak kiedy spróbowaliśmy podjechać pod halę drogę zaszedł nam "Pan Kamizela" i rzucił krótkie: "Jest przepustka". Stwierdziłem, że nie, że przyjechałem tylko odebrać numer startowy na co usłyszałem jedynie: "To nie wjedziesz". Gdy zapytałem gdzie mogę w takim razie zostawić samochód dostałem odpowiedź, że "gdzieś indziej". Powiem szczerze, że "Pan Kamizela" uprzejmością wręcz powalał :)
   Sam odbiór pakietów bardzo szybki i sprawny, co na pewno należy zapisać na plus tej imprezy. Problemy pojawiły się dopiero kiedy zobaczyłem, że na mojej koszulce uszkodzony był nadruk. Udałem się więc do odpowiedniego stolika w celu wymiany koszulki. I tu po raz kolejny spotkałem się z "powalającą uprzejmością". Najpierw próbowano mi wmówić, że tak ma być, następnie że szukam problemów, a na koniec rzucono mi koszulkę przed nos i krótką komendę "To sobie wymień na tą".
   Coraz mniej mi się podobało, ale nie przyjechałem tutaj na wakacje tylko na zawody i ta myśl mi cały czas przyświecała. Kolejnym, ostatnim już punktem dnia, było "uzupełnienie paliwa". Po nieudanych próbach znalezienia czegoś interesującego wśród lokalnych jadłodajni udaliśmy się do Tesco i tam nabyliśmy wszystko co niezbędne. Trochę ciemnego pieczywa, jakiś drób. Nie wiem tylko, czy placek drożdżowy, bądź lody, to był dobry wybór na dzień przed biegiem. Reszta dnia to już tylko wypoczynek i zbieranie sił przed zawodami.
   Z łóżka podniosłem się około godziny 6 rano. Dziewięć godzin snu to jak na mnie naprawdę dużo. Nawet nie przypuszczałem, że mogę aż tyle spać. Jednak po co miałbym wcześniej wstawać skoro nie miałem możliwości przygotowania sobie owsianki. No właśnie - to był chyba największy minus tego wyjazdu. Ta owsianka to już dla mnie niemal tak samo ważna część poranka jak mycie zębów. A sami wiecie jak się człowiek czuje jak nie umyje rano zębów.
   Pomyślałem, że może chociaż napiję się kawy, a więc ubrałem się, wziąłem kluczyki i wyruszyłem w stronę pobliskiej stacji benzynowej. Po drodze spotkałem jeszcze portiera, który stwierdził, że kawa powinna być niedługo przygotowana na stoliku w sali obok pokoju i będzie można się częstować. Ja miałem ochotę się po prostu wyrwać z motelu więc i tak nie zamierzałem rezygnować z wyprawy na stację, jednak dzięki temu mogłem zaserwować ciepłą kawę dla Pati :)
No i ruszamy...
   Wizyta na stacji i gorąca aromatyczna kawa to było to, czego mi było trzeba. Nieco się rozbudziłem, skorzystałem z toalety i do motelu wróciłem w świetnym nastroju. Idąc do pokoju zatrzymałem się tylko, aby nalać 2 filiżanki kawy, która już czekała na stoliku. I kiedy już miałem ruszać do pokoju przybiegł portier i stwierdził, że darmowa kawa jest jednak tylko dla gości weselnych i owszem - mogę wziąć tę kawę, ale  muszę dopłacić 10 złotych. Kiedy już skasował mnie na dychę, nakazał jeszcze odłożenie 2 śmietanek, bo do 2 filiżanek przysługują tylko 2, a nie 4. Jak stwierdził "bo gościom zabraknie". Zapłaciłem naprawdę niemało za ten nocleg. Prawdę mówiąc to kosztował on więcej niż apartament (inaczej tego nazwać nie można) w Krakowie, a był jedynie nieznacznie tańszy niż hotel w samym centrum Warszawy! Traktowano zaś nas tutaj jak przybłędy. Kiedy około 8:30, po spakowaniu i skonsumowaniu pieczywa z miodem i dżemem opuszczaliśmy to miejsce, byłem naprawdę zadowolony. Jeżeli kiedyś wrócimy do Piły to na pewno nie do tego motelu.
   W okolicach startu pojawiliśmy się na ponad 2 godziny przed biegiem. Trochę pospacerowaliśmy - ogólnie chłonęliśmy atmosferę zawodów. W końcu ten bieg to miała być próba generalna! To miał być dzień prawdy!
   Około 10 dołączył do nas... mój tato, który specjalnie zajechał do Piły, w drodze do Niemiec, aby kibicować mi podczas biegu. Naprawdę życzę każdemu takiego taty! A więc miałem wsparcie nie tylko swojej ukochanej, ale również taty. Musiało być więc dobrze! Około 10:35 poleciałem nieco potruchtać, lekko się rozciągnąć, zrobić kilka przebieżek.
   Barierki dzielące kibiców od zawodników przeskoczyłem na 4 minuty przed 11 i chwilę potem wraz ze wszystkimi zacząłem odliczanie. 10...9...8...7...6...5...4...3...2...1... START! Pierwsze metry to niesamowita walka wręcz. Chyba nikt wokół mnie nie oszczędzał łokci. Jednak było to do przewidzenia. Blisko 2500 biegaczy, impreza rangi Mistrzostw Polski - każdy chciał wypaść jak najlepiej.
... przełomowy 8. kilometr...
   Zaczynając przygotowania pod berliński maraton i marząc o złamaniu bariery 4 minut na kilometr stwierdziłem, że aby tego dokonać półmaraton powinienem pokonać w około 78 minut. Stojąc jednak 8. września na starcie pilskich zawodów wiedziałem, że jest to nie do zrobienia. Założyłem więc, że utrzymanie tempa 3:47/km i uzyskanie wyniku na poziomie 1:20 to cel jaki przed sobą stawiam. Widziałem, że przy silnym wietrze, bezchmurnym niebie i w temperaturze 24 stopni Celsjusza nie będzie to łatwe, jednak postanowiłem spróbować.
   Pierwszy tysiączek poleciałem niesiony falą w 3:41... Mocno, bardzo mocno. A na kolejnym niewiele zwolniłem - 3:44. W identycznym czasie poleciałem też następny odcinek. Biegłem za szybko i zdawałem sobie z tego sprawę. Już w tym momencie moje średnie tętno wynosiło ponad 170, dokładnie 171, uderzeń na minutę. Już wtedy wiedziałem, że jest źle. Miałem za sobą raptem 3 tysiące metrów, a już myślałem o tym jak cudownie będzie minąć metę...
   Nieco zwolniłem na 4. kilometrze (3:49), ale już kolejne tysiączki znowu leciałem za szybko. Uczepiłem się grupy biegaczy i chciałem się jej trzymać. Pomyślałem, że tak będzie mi łatwiej chować się przed wiatrem. Z tym, że chyba niezbyt mi wyszło to chowanie się, gdyż... biegłem na czele tej grupki... Między 5, a 8 kilometrem zanotowałem kolejno czasy: 3:47, 3:42, 3:49, 3:46. 
... dobrze, że to już koniec
   W tym momencie skończyła się druga pętla i zaczynała trzecia - najdłuższa, ze wszystkich trzech jakie mieliśmy pokonać. Z tym, że dla wszystkich to był jedynie koniec drugiej pętli, a dla mnie to już był praktycznie koniec biegu. Kiedy minąłem Patrycję i tatę stojących w okolicach startu pokiwałem tylko przecząco głową i bez nadziei na cokolwiek poleciałem przed siebie. Nie miałem siły. Szybko wyprzedziło mnie dwóch zawodników z którymi biegłem od samego startu. Na 9. kilometrze mijając mnie jeden z biegaczy zapytał czy coś się stało. To już było po prostu przykre... Powiedziałem, że nie, że jest ok. No bo co miałem niby powiedzieć. Nie złapałem żadnej kontuzji, nic mnie nie bolało. Po prostu... przeszarżowałem.
  Przed startem, gdyby ktoś mi powiedział, że pierwszą dychę polecę w 38:10 byłbym wniebowzięty. Jednak dolatując właśnie w takim czasie do dychy wcale zadowolony nie byłem. Dwa ostatnie kilometry oddałem już praktycznie bez walki - 3:52, 3:54. A dalej było już tylko gorzej.
   Już nie miałem nadziei na dobry wynik. Już nie myślałem o łamaniu żadnych czasów. Zastanawiałem się czy mocno zaniepokojeni będą moi bliscy czekający na mecie, kiedy nie przybiegnę w czasie w jakim mnie oczekiwali. 
   Leciałem i zwalniałem coraz mocniej - już mi nie zależało. 3:56... 4:07... 4:08... 4:11... przez głowę przelatywały mi różne myśli. Byłem zawiedziony. Nie było we mnie złości, było załamanie. Zwiesiłem głowę i stawiałem kolejne kroki rozmyślając, czy będę tak zwalniał do samego końca czy jednak moje tempo utrzyma się na jakimś poziomie. Z trasy schodzić nie zamierzałem. Przypomniały mi się słowa Bartka Olszewskiego: "To co odróżnia amatora od profesjonalisty to to, że ten drugi jak czuje, że nic specjalnego nie nabiega to nie traci sił, schodzi z trasy i za tydzień, dwa próbuje znowu". Ja jednak jestem amatorem i jak długo mogłem brnąć przed siebie tak długo zamierzałem to robić.
   Byłem mijany przez kolejnych biegaczy. Każde takie wyprzedzenie to była jakby szpilka w moją głowę. Jednak naprawdę nie miałem już ochoty na walkę. Uznałem, że nie ma o co walczyć. Biegłem po prostu przed siebie. W międzyczasie tempo mojego biegu zaczęło utrzymywać się w granicach 4:10-4:05/km. I dopiero w samej końcówce naszła mnie ochota, żeby chociaż na tej ostatniej prostej nieco przyspieszyć, powalczyć, pościgać się. Ot tak po prostu dla samej idei sportu.
   Ostatecznie na mecie zameldowałem się po 1 godzinie 23 minutach i 50 sekundach. Pobiegłem nie tylko dużo gorzej niż podczas rekordowego półmaratonu w Warszawie, ale także wolniej niż podczas ostatnich zawodów w Holandii. Idąc w stronę wyjścia ze strefy dla zawodników, gdzie czekała już na mnie dwójka moich najzajebistszych kibiców (mimo wszystko znowu dostałem buziaka:)) z medalem na szyi, spojrzałem tylko w stronę namiotu gdzie grawerowano imię, nazwisko i czas. Dzisiaj nie miałem ochoty na taką usługę, ale obiecałem sobie, że jeszcze pobiegnę tak, że z dumą i z uśmiechem na twarzy podejdę do takiego namiotu!






PS: Żeby nie było tylko tak pesymistycznie:


7 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszystko siedzi w głowie... niestety Tobie zabrakło charakteru i za bardzo poniosła Cię młodzieńcza brawura na początku biegu. Trenuj psyche i staraj się zaczynać pierwszą połowę dystansu spokojnie, tak żeby w drugiej połowie nie zwalniać a przyśpieszać. Pzdr!

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie Orion :) Ale nie chcę robić reklamy albo antyreklamy więc nie będę wymieniał nazwy publicznie :)

    Co do treningu "psychy" to wezmę to pod uwagę :)

    PS: Chatson nie bardzo rozumiem czemu miał służyć zabieg zmiany konta i zamieszczenie tego samego komentarza nie jako Ty tylko jako "Pan biegacz" :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Spoko :) Czas super. O takim wyniku inni, a jest ich zdecydowana większość, mogą tylko pomarzyć.

    OdpowiedzUsuń
  5. Czas super, ale jednak brakło chyba 'chłodnej głowy' - sam pisałeś, że na początku trochę wolniej niż się zakłada, a tu od razu sporo za szybko - możliwe, że to zaważyło na całości. Nie mniej i tak gratulację bo tak jak pisze Adam D. większość może tylko pomarzyć o takim wyniku.

    OdpowiedzUsuń
  6. Może doczekam kiedyś czasów, kiedy będę zawiedziona takim wynikiem. póki co cieszę się ze swojego 1:57 ;)

    OdpowiedzUsuń