Wczorajszy treningu nie zapowiadał się jakoś specjalnie wyjątkowo. Miałem w planach pokonanie 15 kilometrów spokojnym tempem. Ot takie bieganie dla biegania. Trening podczas, którego można po prostu cieszyć się ruchem na świeżym powietrzu. Nie zamierzałem biegać sam. Z Małą nie musimy się już umawiać na trening, po prostu wychodzę rano przed domem i ona już czeka.
Tym razem, po raz kolejny zresztą, obudziłem się chwilę przed budzikiem. Była 3:17. Spać dalej te 13 minut? Nie to nie miało większego sensu. Wyłączyłem budzik i powlokłem się w stronę toalety. Myjąc zęby pomyślałem sobie, że mam coś nie tak z głową, że chce mi się wstawać (godzinę przed) bladym świtem i wychodzić na dwór kiedy inni smacznie śpią. Ale głowa głową - ważne, aby z nogami było wszystko ok ;)
Owsianka smakowała naprawdę fantastycznie. Wiem, że powtarzam to jak mantrę, ale jest coś w tej porannej porcji owsa, że mimo iż przyrządzam ją w identyczny sposób, to każdego dnia wydaje mi się, że smakuje jeszcze lepiej niż dzień wcześniej. Później jeszcze telefon do żony i można było ruszać po kolejną biegową przygodę.
Mała oczywiście już czekała, więc bez zbędnego zamulania ruszyliśmy przed siebie. Początek nie należał do specjalnie przyjemnych. Czułem się lekko obolały (być może to te środowe przebieżki dały mi się we znaki). Ponadto nikomu nie chciało się specjalnie gadać. W zasadzie w ogóle się nie odzywaliśmy. Mało tego, po pierwszym kilometrze rozdzieliliśmy się. Mała nie mogła się rozbudzić, mi się dość fajnie biegło i takie wspólne bieganie byłoby męczarnią i dla niej i dla mnie.
Prowadziłem aż do 5. kilometra. Tam zrobiłem sobie postój na toaletę i w tym momencie Mała wysunęła się na prowadzenie. Przyznam szczerze, że myślałem iż za chwilę znowu ją wyprzedzę. Jednak nic z tych rzeczy. Pomyślałem, że słabnę. Gremlin jednak mówił mi coś innego. Jeszcze 5. tysiączek biegłem po 5:26/km, a teraz przyspieszyłem do 5:17/km. A więc Monika się przebudziła na dobre. Dogoniłem ją dopiero na 8. kilometrze, kiedy się zatrzymała i na mnie poczekała.
Dalej już biegliśmy razem, ale co ciekawe - wolniej niż wtedy kiedy biegliśmy jedno za drugim (niezależnie od tego kto biegł za kim). Wiedzieliśmy, że tego dnia czeka nas jeszcze jedno wyzwanie. Przed tygodniem to zapoczątkowaliśmy i postanowiliśmy kontynuować każdego tygodnia. O czym mówię? O mocnym akcencie w końcówce. Z naszych 15 kilometrów, pokonujemy kilometr 14. "z pełną mocą", a następnie mamy kilometr schłodzenia. Siedem dni temu udało mi się nabiegać 4:09/km, Mała była 3 sekundy szybsza. Po głowie chodziła mi od jakiegoś czasu granica 4 minut. Nie bardzo jednak wiedziałem czy stać mnie już na takie prędkości. Niemniej kiedy Gremlin zakomunikował, że właśnie rozpoczynamy ten najważniejszy kilometr ruszyłem!
Po 100 metrach miałem już dość. Byłem jakiś poobijany, obolały, czułem że nie mogę się rozpędzić. Ponadto myślałem, że wypluję płuca, a serce mi wyskoczy z klatki piersiowej. I ja mam tak niby przebiec jeszcze 900 metrów? Nie ma szans - tak przynajmniej myślałem. Jednak stękałem, sapałem, przeklinałem się w myślach, a jednocześnie przesuwałem się do przodu. Ostry zakręt w prawo, rzut oka na Gremlina - jeszcze 550 metrów. Delikatnie przyspieszyłem. Kolejny zakręt 90 stopni i 250 metrów do końca. Wiedziałem, że biegnę już tak szybko że nie jestem w stanie utrzymać tego do końca. Tak więc... przyspieszyłem. Nie wiem czy też tak macie, ale czasami walcząc na zawodach z rywalami, czy na treningach z czasem czujecie, że biegniecie w takim tempie, że nie jesteście w stanie go utrzymać i albo musicie przyspieszyć albo zwolnić. Ja przeżyłem to chyba drugi raz w życiu (pierwszy był podczas Biegu Lesoków w 2013 roku).
Kiedy Gremlin "piknął" sygnalizując, że to już koniec niemal ścięło mnie z nóg. Prawdę mówiąc wydawało mi się, że ta dość wolna pierwsza połowa zaważyła o tym iż plany na łamanie 240 sekund trzeba jeszcze odłożyć w czasie. Spojrzałem na zegarek i to co zobaczyłem wprawiło mnie w osłupienie - 3:46! A więc jednak się udało! Tak jest! Po 153 dniach oczekiwania w końcu pobiegłem kilometr poniżej 4 minut. Sprawiło mi to taką samą frajdę jak wtedy kiedy złamałem tą barierę po raz pierwszy w życiu. I to nic, że w międzyczasie biegałem poniżej 4:00/km i po 30 kilometrów. Dzisiaj udało mi się zrealizować kolejny cel! I dlatego jestem mega szczęśliwy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz