W tym tygodniu wyjątkowo nie miałem "piątkowych dylematów", które powoli stają się normą. W sobotę mam jednak start. I to nie byle jaki, gdyż mało tego, że pobiegnę w biegu na który czekaliśmy z Pati od roku, to jeszcze będzie to prawdopodobnie mój pierwszy i ostatni start w te wakacje. Jest spora szansa (granicząca z pewnością), że ponownie będę śmigał przez niemiecko - holenderską granicę w biegowych butach. Powiedzmy, że będzie to swego rodzaju aklimatyzacja do wrześniowego maratonu berlińskiego :)
Wróćmy jednak do treningów i przygotowań do XVI Biegu o Kryształową Perłę Jeziora Narie. Pagórkowata, trasa o długości 33-kilometrów (z czego połowa po piachu) w połączeniu z wysoką temperaturą sprawiają, że ten bieg daje bardziej w kość niż niejeden maraton. Dlatego cholernie ważne będzie pilnowanie tempa od samego początku. Taktyka z Czymanowa i tzw "positive split" w Kretowinach może się nie opłacić. Mało tego - może być cholernie bolesny. Dlatego w sobotę zamierzam pobiec od początku do końca równym tempem. Dam radę? Zobaczymy.
A żeby przed zawodami złapać jeszcze trochę świeżości postanowiłem dać sobie wolny piątek. Tak całkowicie - żadnego biegania, zero pedałowanie - nic! Tym bardziej, że znowu pojawiły się (póki co niewielkie) problemy z niedawno rehabilitowanym biodrem. Widocznie znowu zaniedbałem rozciąganie i automasaż. Konieczna jest poprawa. Koniecznie.
A wracając do treningów - ostatni bieg zaliczyłem w czwartek. O ile we wtorek machnęliśmy z Moniką 15 kilometrów w spokojnym, ale w pełni kontrolowanym (5:04/km) tempie. O tyle czwartkowa 15-stka była luźna do granic. Wciągnąłem nawet pasek HR, żeby zobaczyć jak spisuje się moje serducho. Zwłaszcza, że nie oszczędzałem go w ostatnim czasie. Półmaraton w weekend oraz mocna dycha w środę zmusiły je do sporego wysiłku.
Jakkolwiek czwartek miał to wszystko wynagrodzić. Nie było żadnego ciśnienia - nie kombinowałem jak uniknąć czerwonych świateł czy schodów. Po prostu wyszedłem z domu i biegłem. To było rewelacyjne! Każdy kolejny krok sprawiał mnóstwo satysfakcji.
Biegłem przed siebie, rozglądałem się i pozdrawiałem innych biegaczy. A tych w Gdańsku, szczególnie teraz i szczególnie nad morzem, jest cała masa. Czasami można odnieść wrażenie, że więcej czasu rękę trzyma się uniesioną w geście pozdrowienia niż nią pracuje w trakcie biegu :)
Żeby pokonać założony dystans zahaczyłem również o Sopot. I tutaj również ogrom ludzi. Całe szczęście, że nie zaplanowałem biegu przez "Monciak". Mogłoby się okazać, że miałbym swój własny Runmageddon :)
A tak spokojnie wróciłem do domu biegnąc wzdłuż głównej arterii Trójmiasta. Prawdę mówiąc - lubię od czasu do czasu polatać miejskimi chodnikami. Slalom pomiędzy przechodniami, podziwianie zabudowy - to też może być fajne. Wszystko zależy od nastawienia.
Chciałem machnąć około 15 kilometrów i machnąłem. Chciałem, żeby był to luźny bieg i był, o czym może świadczyć średnie tętno około 140 bpm. Na koniec zrobiłem jeszcze króciutką przebieżkę i KONIEC! Teraz czas na Kretowiny! W końcu moja ukochana żona musi dostać perłę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz