Tak jak pisałem wcześniej - w tym tygodniu skupiam się głównie na wylizywaniu ran i dojściu do siebie przed wyjazdem. W ostatnich dniach trenowałem w zasadzie tylko na orbitreku. Jednak po prawie 5 godzinach treningu podczas, których nie przemieściłem się nawet o kawałek zatęskniłem za zmiennymi widokami. Zresztą chyba większość ze mną się zgodzi, że można trenować będąc zamkniętym w 4 ścianach, ale taki trening nigdy nie zastąpi tego na podwórku. Sam niespecjalnie zaliczam się do miłośników przyrody i w ogóle, często biegam po chodnikach, między blokowiskami. Jednak to gołe niebo nad głową - to jest to!
No i właśnie tego nieba mi ostatnio brakowało. Postanowiłem to zmienić. Zamarzyło mi się wyjście na rower. Do tej pory najwięcej rower przejechałem około 30 kilometrów. Już kiedyś o tym pisałem - otóż lubię od czasu do czasu pojeździć na dwóch kółkach, ale nie przepadam za nimi jako za narzędziem treningowym. W piątek jednak było inaczej. Naprawdę chciałem pośmigać rowerem w ramach treningu.
Wstępnie rozrysowałem trasę i okazało się, że zamierzam pokonać blisko 60 kilometrów. Chciałem więc podwoić swój najdłuższy dystans. Jakie miałem szanse na to? Do końca nie wiedziałem. Jednak jakbym powiedział komuś kto jeździ rowerem, że nie wiem czy dam radę przejechać 60 kilometrów (bez żadnego ciśnienia na tempo) to zapewne by się uśmiał :)
Rano rozpisałem sobie na kartce wszystkie newralgiczne punkty, wszystkie trudniejsze zakręty i ruszyłem. W drodze do Oliwy więcej stałem na światłach niż jechałem. Później czekał mnie leśny odcinek, który kojarzyłem z biegania. Wiedziałem, że muszę się nastawić na stromy i długi podjazd. Nawet nie wiem kiedy znalazłem się przy obwodnicy. Prawdę mówiąc bardziej cierpiałem na tym wzniesieniu podczas treningów biegowych.
Kiedy wyjechałem z Gdańska zaczęło się w końcu nieznane. Uwielbiam poznawać nowe tereny, szczególnie te na Kaszubach, które są naprawdę fantastyczne.
Pierwszy zgrzyt miałem w Karczemkach, kiedy nie mogłem znaleźć ulicy Spacerowej i drogi na Warzno. Z pomocą przyszedł telefon i GPS. Po chwili już mknąłem dalej. W końcu miałem okazję zobaczyć Jezioro Tuchomskie, nad które wybierałem się, bez powodzenia, już kilkukrotnie.
W dalszej części dojechałem do Czeczewa. I tutaj nieco się pogubiłem, nie pamiętałem dokładnie jak powinienem jechać, więc zdecydowałem się na przejazd... trasą Ćwierćmaratonu Szwajcarii Kaszubskiej. I tym oto sposobem dotarłem do Przodkowa, skąd pojechałem do Pępowa.
Mijając Patrycji dom rodzinny odbiłem do Banina, a dalej przez Rębiechowo, wzdłuż lotniska i PKM dotarłem do mojej żony. Krótki pit stop i dalej w drogę. W międzyczasie zadzwoniła do mnie siostra i poprosiła, żebym odebrał coś dla niej z Sopotu. Pomyślałem, że najlepiej będzie załatwić to od razu. I tym oto sposobem zaliczyłem jeszcze kilka kilometrów po trójmiejskich lasach. Nie bardzo znałem drogę, jednak z pomocą przyszedł mi spotkany rowerzysta, który jechał do Gdyni. Dzięki jego radom bez problemu dotarłem do Sopotu, skąd wzdłuż Grunwaldzkiej dojechałem do domu.
W sumie udało mi się przejechać 70 (!!!) kilometrów, co jak na mnie uważam, za duży sukces. Średnie tempo wyniosło 2:58/km. Być może kolarze wolą mówić o prędkości wyrażanej w km/h, ale przecież ja nie jestem kolarzem - ja biegam :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz