Sobota. Długo wyczekiwana sobota. Naprawdę te weekendowe biegi były do tej pory dla mnie swoistą nagrodą za ciężkie (przynajmniej podczas poprzednich wyjazdów) treningi od poniedziałku do piątku. Dlatego nikogo zapewne nie zaskoczę jak napiszę, że również tym razem czekałem na sobotę niemal jak bohaterowie popularnego filmu :)
Klasycznym sobotnim treningiem był do tej pory bieg do Oldenzaal. Taki prywatny, międzynarodowy półmaraton. Zakończony "śniadaniem na szybko", czyli bułką, szynką i jabłkiem! Zrobił się już z tego mały rytuał. Dzisiaj miało wszystko wyglądać identycznie. No właśnie - miało. Jednak wcale nie wyglądało. Otóż okazało się, że w sobotę nie muszę nigdzie się ruszać z domu (mogłem się oddać bez końca mojej prawdziwej pasji, czyli sprzątaniu ;) ). Niemniej trening trzeba było zrobić. Jeszcze wieczorem ustaliłem wszystko z Małą. Startujemy punktualnie o 6:30, lecimy do granicy niemiecko - holenderskiej i wracamy.
Wyspać, mimo drobnych niespodzianek, nawet mi się udało. Ponownie wstałem przed budzikiem, a więc już już naprawdę dobrze. Wciągnąłem owsiankę, popiłem kawę, chwilę się pobyczyłem i zacząłem wciągać na siebie biegowe ciuchy. Jeden rzut oka na termometr wystarczył, aby mieć pewność, że będzie ciepło. 21,2 °C nie napawało optymizmem. W końcu było dopiero chwilę po 3 rano! Wybrałem najlżejszy ze swoich strojów i punktualnie o 5:29 wyszedłem przed domem. Wyszedłem, postałem... i nic. Dopiero po interwencji telefonicznej pojawiła się Monika. A chwilę później również tato. Także on zaplanował sobie trening na podobną godzinę.
Początek, no cóż... skłamię jak nie napiszę, że było rewelacyjnie. Trochę pobolewało biodro/pachwina, ale co tam - w końcu nie byłem połamany. Mięśnie były świeże jak nigdy. Jeden dzień przerwy połączony z całym dniem w pracy z kompresją na nogach przyniosły efekty!
Tego dnia po raz pierwszy od przyjazdu tutaj czułem prawdziwą radość w trakcie biegu. Ależ mi było to potrzebne! Przez pewien czas wkurzałem się na tempo, a raczej nie tyle na tempo, co na fakt, że za cholerę nie mam siły aby przyspieszyć. Jednak dość szybko odpuściłem sobie. Nie o tempo dzisiaj chodziło. Miała być zabawa, a więc bawiłem się!
Tato chwilę po minięciu 5. kilometra zawrócił w stronę domu, a my z Małą polecieliśmy dalej. Na 8. kilometrze musiałem sobie zrobić fotkę ze znakiem drogowym, a dalej już prosto do Holandii. Do tej dotarliśmy po około 10 kilometrach i 350 metrach. Tam wciągnęliśmy po żelu, zrobiliśmy fotodokumentację naszej wyprawy i rura do domu.
Powrót był już mniej przyjemny. Wyższa temperatura, zmęczenie i przede wszystkim profil trasy sprawiły, że moja radość jakby nieco osłabła. Ale nie na tyle, by nie cieszyć się, że po raz kolejny udało się zrealizować plan! Miał być bieg do Holandii i był!
A jak już jesteśmy przy temacie planów to pod domem czekał na nas tato, który zakomunikował, że nakreślił już plan treningowy na najbliższe 84 dni. Oczywiście jego zwieńczeniem ma być 15. Poznań Maraton. Oj będzie się działo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz