Na skróty

20 lipca 2014

Wrażenia po pierwszej ćwiartce? Czysta przyjemność!

   Czekałem, czekałem i się doczekałem! Pierwsze, niedzielne, długie wybieganie podczas zagranicznego "zgrupowania" już za mną. Ależ było rewelacyjnie - nawet nie przypuszczałem, że to może być aż tak kapitalny bieg! Ale po kolei.
   Wczoraj ustaliłem jedynie z Małą, że startujemy około 6 rano. Chcieliśmy za wszelką cenę uniknąć upałów. Żadna to przyjemność kiedy biegnie się przez kilka godzin w 30-stopniowym upale, a do domu jeszcze dycha.
   Trasę miałem zaplanować rano. Początkowo chciałem ponownie zmierzyć się z trasą, po której latałem przed rokiem i która tak cholernie mnie wykończyła (Morderczy trening w piekielnym upale). Powiem jednak szczerze, że mając w pamięci tamten bieg, wolałem odłożyć w czasie ponowną konfrontację. Mogło by się okazać, że wynik Mały - Trasa wynosiłby 0:2 :)

   Rano wstałem jak zawsze o 3:30, wciągnąłem owsiankę, wypiłem kawę i przystąpiłem do tworzenia szlaku na dzisiejsze rozbieganie. Kilka minut i wszystko było dopięte na ostatni guzik. Z 25-kilometrowej trasy nie biegałem nigdy około 3-kilometrowym odcinkiem, dlatego wolałem sobie wypisać wszystkie newralgiczne punkty (skrzyżowania, zakręty itp.). Biegając z Pati wszystko wypisywałem na karteczce, którą następnie dawałem jej i całkowicie polegałem na tym co mi mówiła. Taki mój prywatny, kochany GPS! Tym razem wszystko co mi było potrzebne wypisałem sobie na ręce. 
   Około 5:55 byłem już przed domem. Temperatura nie zachwycała - 24 kreski powyżej zera nie wróżyły dobrego biegu. Na trasę zabrałem ze sobą dwa małe bidony z wodą i 2 żele. Po chwili zeszła Mała. Ona miała w plecaku żel i 1,5 litra wody - to był chyba lepszy zestaw na taką pogodę. Jeszcze zdążyliśmy przywitać się z tatem, który o 7 wybierał się na 20-stkę i ruszyliśmy.
   Mała od razu powiedziała, że w nocy wiele nie pospała i jest ledwo żywa. Mnie pobolewało trochę biodro, więc też nie nastawiałem się na nie wiadomo co. Jednak kiedy tylko ruszyliśmy wszystko odeszło w niepamięć - był super. Nic nie bolało, oddech w porządku, mięśnie też. No nic tylko biec. 
   Nasza trasa przypominała nieco czworobok. W skrócie wyglądało to tak - w górę, w lewo, w dół, w lewo. Od razu założyłem, że najnudniejszy będzie pierwszy kawałek. Blisko 8 kilometrów, w większości prostą, płaską drogą, pośrodku niczego (ok - kukurydza i zboże to nie takie nic :) ).
   Jednak tym razem ani mi się nie dłużyło, ani nie było tak nudno. Chyba byłem za bardzo zajarany faktem, że się nie męczę. Naprawdę, jak tylko wracam myślami do treningów sprzed kilku dni... wrrrrr. A teraz totalna zmiana. Wiele tego dnia nie gadaliśmy - czasami fajnie jest po prostu pomilczeć.
   Nieznany mi dotąd odcinek od 8. do 12. (jak się okazało) kilometra byłby naprawdę rewelacyjny. Byłby, gdyby nie jeden fakt. Otóż w samej jego końcówce mijaliśmy gospodarstwo rolne, gdzie najpierw zaatakował nas pies, a potem muchy, ślepaki i nie wiadomo co jeszcze. Myślałem, że zaraz sobie odlecę, ale one ani myślały. Utrudniały nam bieg jeszcze przez dobry kilometr, może dwa.
   A więc dwa z czterech boków za nami! Dalej było już z górki. Może nie dosłownie, ale jednak. Wiele razy latałem z Patrycją tymi ścieżkami i czułem się jak u siebie. Nim się zorientowałem byliśmy już nad autostradą, a chwilę później w Gildehaus. Tam zaczęliśmy ostatni bok naszego czworoboku. I to ten najprzyjemniejszy, bo to właśnie tutaj wstąpiliśmy do piekarni po kawałek ciasta i nieco dalej na stację po loda. Kiedyś trenując z żoną zapoczątkowaliśmy taką mała tradycję i teraz kontynuowałem ją z siostrą. Na czym polega ta tradycja? Otóż po długim biegu zjadamy 1 kawałek ciasta, 1 loda i wypijamy 1 piwo. Takie trzy jedynki po trzech dychach (średnio pokonywaliśmy właśnie około 30 kilometrów). 
   Kiedy w końcu doleciałem do domu byłem... szczęśliwy. Ale nie dlatego, że było już po treningu. Po prostu buzowały we mnie endorfiny. Zaś jeżeli chodzi o zmęczenie to czułem się naprawdę rewelacyjnie. Zrobiłem ćwierć setki, a jakbym miał biec jeszcze drugie tyle to bym wybiegł na trasę z uśmiechem na ustach. A czy nie zmieniłby się on po kilku kilometrach w grymas? No cóż - już się tego nie dowiemy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz