Na skróty

23 lutego 2013

Biegowo - ParkRunowo - Urodzinowa sobota

   Oj dzisiejsza sobota była bardzo obfita jeśli chodzi o przebiegnięte kilometry. Chyba jeszcze nigdy nie przebiegłem tak dużego dystansu w pierwszy dzień weekendu. A jak do tego doszło? No więc tak...
   Już wczoraj zaplanowałem, że w sobotni poranek zamelduję się na Gdańskim Przymorzu, gdzie wystartuję w ParkRunie. W końcu ostatni swój udział w tych zawodach okrasiłem zwycięstwem. Później wyjechałem za granicę i nawet nie miałem okazji do "obrony tytułu" ;) W związku z tym, że ParkRun rozpoczyna się dopiero o 9, nie widziałem sensu ustawiania budzika. Przecież i tak budzę się strasznie wcześnie. No i o mały włos takie myślenie nie skończyło się... zaspaniem. Wstałem dopiero o godzinie 6! Ok, dla większości to wciąż dość wczesna pora, ale tak jak już wspominałem ostatnio - nie dla mnie. A już na pewno nie w momencie kiedy zamierzałem wziąć udział w ParkRun'ie. Bo to już staje się "oczywistą oczywistością", że jak wybieram się w sobotę na BBL/ParkRun to jako środek lokomocji wybieram własne nogi. Do parku Reagana miałem jakieś 12 kilometrów, a więc musiałem wybiec około 7:30. Tak więc zaraz po przebudzeniu krótka toaleta, owsianka oraz forum i mogłem ruszać.
   Początek biegu nie napawał mnie specjalnym optymizmem. Biegło mi się dość ciężko. Ponadto chyba musiałem gdzieś naciągnąć lekko mięsień pośladkowy, bo delikatnie pobolewał. Czas na pierwszym kilometrze - 5:13. Drugi odcinek to w większości zbieg w okolicach przystanku Pohulanka więc czas 4:54 wcale nie był rewelacyjny. Pięć minut i jedna sekunda na trzecim tysiączku tylko mnie utwierdziły, że jeszcze do końca nie doszedłem do normalnej dyspozycji. Jednak 5 w kolumnie minut pojawiło się już tylko raz, na 4. kilometrze. Na tym samym, na którym zobaczyłem ogromne bilbordy reklamujące... 12. Cracovia Marathon. Bilbordy, w liczbie sztuk 3, wisiały w okolicach Dworca Głównego - 2 na murach więzienia, a 1 przy lodowisku. Takie same zauważyłem ostatnio również w Warszawie. A więc Kraków zamierza podjąć walkę o biegacz z organizatorami Orlen Warsaw Marathon. Ale wróćmy do mojego treningu. Na kolejnych kilometrach podkręciłem nieco tempo notując czasy pomiędzy 4:55, a 4:50. Jedynie kilometr 13. pokonałem 3 sekundy szybciej. Biegło mi się całkiem komfortowo, chociaż nie ukrywam, że nieco się podłamałem tym powrotem zimy. Po tylu przyjemnych treningach na zachodzie, kiedy temperatura momentami przekraczała +5 stopni Celsjusza, a ścieżki biegowe były suche, czarne i równe, znowu trzeba latać po oblodzonych, nierównych i mokrych chodnikach. No ale co tam - WIND, RAIN, SNOW - I WILL GO :)
   Na miejscu startu zameldowałem się na 20 minut przed godziną 9, a więc znowu wybiegłem za wcześnie. Jednak wyznaję zasadę, że lepiej być godzinę za szybko niż minutę za późno. W sumie przebiegłem 13 kilometrów i 610 metrów w tempie 4:56/km. Mała również była już na miejscu, jednak jej środek lokomocji był zdecydowanie bardziej kosztowny ;)

   Na starcie ustawiłem się bliżej przodu jednak nie przepychałem się jakoś specjalnie do pierwszej linii. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że takie zajmowanie miejsca w pierwszym szeregu to, w moim wypadku, oznaka pychy i zbytniej pewności siebie. No i niestety, zaraz po komendzie "start" zamiast gnać za czołówką musiałem trochę pobawić się w wymijanie grząskim śniegiem. Na szczęście te zawody to tylko zabawa, a nie poważny start. Po około 500 metrach doskoczyłem do prowadzących, a po około kilometrze zająłem miejsce pomiędzy pierwszą trójką, a goniącymi, dwoma, o ile się nie mylę, zawodnikami. Czas pierwszego tysiączka to 3:57. Dokładnie tyle samo zajęło mi pokonanie odcinka numer dwa. W tym momencie podium zaczęło mi coraz bardziej odjeżdżać. Tak samo jak ja zacząłem oddalać się od goniącej mnie grupy. Na kilometrze 3. leżał luźny śnieg na odcinku około 100-200 metrów. To przełożyło się na czas - 4:03. W tym momencie było już praktycznie po rywalizacji. Nie miałem szans ani na walkę o podium ani nie musiałem bronić pozycji. Ostatecznie odcinek 4. pokonałem w 3:59, a cały bieg ukończyłem w około 19:30. Nie wyłączyłem stopera na mecie, a wciąż nie ma oficjalnych wyników.
   Po biegu poczekałem chwilkę na siostrę, szybko podzieliliśmy się spostrzeżeniami odnośnie startu i ruszyliśmy do domu. Ja po raz kolejny zdecydowałem się na podróż na własnych kończynach, Mała natomiast postanowiła skorzystać z dobrodziejstw komunikacji miejskiej. Dodam tylko, że ostatecznie, czasowo wyszedłem na tym lepiej :)
   Już na początku biegu miałem w nogach blisko 19 kilometrów, a więc jasnym było, że nie będę szarżował. Pierwszy kilometr, pokonany w 5:17 tylko mnie w tym upewnił. Co prawda na następnych odcinkach nieznacznie przyspieszyłem, kolejno do 5:15, 5:05. Na 4. tysiączku miałem do pokonania spore schody, wybrałem bowiem bieg przez kładkę nad Aleją Jana Pawła II, a więc czas 5:26 niespecjalnie mnie zdziwił. Z każdym kilometrem biegło mi się o dziwo coraz lepiej. Co prawda czułem nieco wyścig w nogach, ale nie wpływało to nijak na mój bieg. Kto wie, może to dzięki opaskom, które dzisiaj znowu założyłem. Tak naprawdę podczas tego biegu miałem tylko jeden trudny moment. Tak, tak - Pohulanka i ten nieszczęsny podbieg. Mając do wyboru: długo i łagodnie lub krótko i stromo wybrałem to drugie. W połowie 250-metrowego podbiegu miałem ochotę zawrócić, pobiec na przystanek i wrócić tramwajem. Jednak nic z tych rzeczy - biegacz się nie poddaje. Wbiegłem na sam szczyt, a żeby pokazać, że żadna górka mnie nie złamie to następny kilometr poleciałem w najszybszym tempie 4:32/km. 
   Ostatecznie wyszło 12 kilometrów i 39 metrów. Zajęło mi to 1 godzinę 1 minutę i 3 sekundy. A w domu pierwsze co zrobiłem, zanim jeszcze zacząłem się rozciągać, to wrzuciłem do zamrażarki pszenicznego, bezalkoholowego Paulanera. Piwo to wg mnie najlepszy izotonik. Nic tak nie smakuje po treningu jak ten złocisty trunek.
   A zaraz po śniadaniu udałem się do Pępowa, gdzie już czekał na mnie kawałek urodzinowego tortu Patrycji taty. Tym razem jednak poprzestałem na jednym kawałku ;) A po torcie udaliśmy się wszyscy do restauracji na pyszny, urodzinowy obiad. Powiem tak - halibut w sosie kurkowym z kopytkami, gotowanymi warzywami i surówką, a do tego małe, bezalkoholowe. Chyba nie trzeba nic więcej dodawać :)
   I jeszcze na koniec opiszę sytuację, która miała miejsce dosłownie kilka minut temu. Wybrałem się do pobliskiego sklepu po jogurt na kolację. W sklepie zobaczyłem, że jest nowy smak, jednych z popularnych wafelków. Pomyślałem, że może ktoś będzie miał ochotę spróbować, poprosiłem więc o jeden. I co usłyszałem? "Nawet PAN sobie pozwala na coś słodkiego?". Przez moment pomyślałem nawet, że Pani ekspedientka nie sprzeda mi tego wafelka :) Co ciekawe, ta sama Pani, nie widziała nic złego w tym kiedy przychodziłem do sklepu, ważąc grubo ponad 100 kilo, i brałem 4 piwa, 2 paczki chipsów, jakieś ciastka i czekoladę. Wydaje mi się, że to właśnie wtedy powinna być zdziwiona, że taki grubas i jeszcze tak się opycha :)


PS: Może to niezbyt skromnie z mojej strony jednak muszę się pochwalić, że w najnowszym wydaniu magazynu Runner's World został opublikowany mój list :) No i po raz n-ty zapytam - jak tu nie zakochać się w bieganiu :)

PS: Są już wyniki ParkRun. Ostatecznie zająłem 4. miejsce z czasem 19:27. Natomiast Mała była 28. jednak dała się wyprzedzić jedynie 3 kobietom. Ponadto pobiła swój rekord na 5km i od dzisiaj wynosi on 22:36! Brawo!


1 komentarz:

  1. Ty 4 mężczyzna, ja 4 kobieta, no widać, że rodzeństwo :D Tylko nie podnoś poprzeczki zbyt wysoko za tydzień ;-)

    Co do "przeuroczej" pani ekspedientki to rozumiem, że jej rozmiary to 90 - 60 - 90, a słodycze to tylko zna z półek sklepowych? :D Ojj, nie rozumiem mentalności niektórych ludzi... Tłuszcz dla tłuściochów, a szczupli? Hmmm... chyba nic nie powinieneś jeść :D

    OdpowiedzUsuń