Czwartek... W końcowym etapie przygotowań do maratonu w Krakowie był to dzień kiedy przeprowadzałem najtrudniejsze sesje treningowe. Kilkukrotnie były to interwały. Raz, jeżeli dobrze pamiętam, w ramach czwartkowego treningu poleciałem III zakres. A teraz - w okresie pomiędzy jednymi maratońskimi przygotowaniami a drugimi? Przyznam szczerze, że ani nie czułem potrzeby, ani nie miałem ochoty męczyć się specjalnie. W dodatku w weekend czekają mnie zawody - warto byłoby stanąć na starcie będąc w miarę świeżym. No i z takich to oto powodów pomyślałem, że zrobię dzisiaj spokojnych kilkanaście kilometrów.
Aczkolwiek pomyślałem o tym już jakiś czas temu. A wiadomo jak to jest - "Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga Powiedz mu o swoich planach". Wczoraj przypomniało mi się, że zaczęliśmy już czwartkowe laboratoria i o 9 rano muszę być w Sopocie. Opcje były dwie. Po pierwsze mogłem wstać o 3, zrobić trening przed zajęciami, a potem zapłacić za bilet i pojechać autobusem do Gdańska, gdzie, po spędzeniu pół godziny na przystanku, zapakowałbym się w kolejny autobus, który dowiózłby mnie "prawie" na miejsce. Oczywiście sporo za wcześnie, ale innej możliwości nie ma.
Tak przynajmniej powiedziałaby zdecydowana większość. Ale nie ja! Przecież mam dwie zdrowe nogi, które mogą zanieść mnie niemalże w każde miejsce. W dodatku łączenie treningu i lokomocji to w moim przypadku oszczędność czasu i pieniędzy. Oczywiście mam taką możliwość tylko i wyłącznie dzięki Pati. To dzięki Niej mogłem założyć swój biegowy "ancug" i beztrosko biec wiedząc, że wszystkie niezbędne rzeczy będą już na mnie czekały na miejscu :)
Dzisiaj wyleciałem z domu nieco wcześniej niż zawsze. Wg wskazań Gremlina, w momencie gdy wciskałem START, była godzina 6:31. Pierwszy kilometr poleciałem w 4:54/km i to było najwolniejsze 1000 metrów tego dnia. A więc wszystko wraca do normy - pierwszy tysiączek ma mnie pobudzić i rozgrzać mięśnie na resztę trasy.
Kolejne odcinki biegłem już zdecydowanie szybciej. Było to kolejno 4:38, 4:31, 4:26. Takie, mniej więcej, tempo utrzymywałem aż do obwodnicy. Kiedy tylko ja minąłem od razu przyspieszyłem. Powodów było kilka. Zrobiło się nieco cieplej. Ponadto wbiegłem do Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego, gdzie z jednej strony, otoczony przyrodą, wdychałem zapachy lasu, a z drugiej leciałem asfaltową (jestem miłośnikiem asfaltu), idealnie równą drogą. Jedna nie chcę Was czarować - to, że przyspieszyłem wiązało się głównie z tym, że od Osowy do Oliwy droga leci cały czas lekko w dół :)
Do Sopotu dobiegłem chwilę po 8. Miałem jednak w planach II śniadanie, dlatego od razu skierowałem się do Lidla, po coś dobrego do jedzenia, a następnie poleciałem na przystanek, gdzie miała wysiąść Moja Luba. Krótkie rozciąganie i po chwili w mojej jednej ręce wylądowało ciepłe pieczywo z kurzęcym cycem, a w drugiej świeży pomidor. Kilka minut później dołączyła do mnie Pati i razem pomknęliśmy na laboratoria. A po nich daliśmy się porwać magii Sopotu - "Monciak", molo, plaża... no i lody. Włoskie? Kręcone? Gałkowe? Hmmm... wszystkie po trochu :)
PS: Tak na marginesie, w trakcie pisania tego posta wyskoczył mi komunikat, że dostałem maila od Jogobella 0%. Z ciekawości sprawdziłem, a tam -> "Gratulujemy zwycięstwa – Konkurs „Zrób ten pierwszy krok” - 1 etap". To kolejny drobny dowód na to, że blisko 2 lata temu podjąłem słuszną decyzję o zmianie swojego życia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz