To był naprawdę intensywny weekend. W zasadzie to nie weekend, a piątek i sobota. Otóż na niedziele nie starczyło mi już sił. Tak jak pisałem - w piątek zaliczyłem wycieczkę biegową. De facto - świetną. Jednak blisko 40 kilometrów musiało odcisnąć jakieś tam piętno. A to, w połączeniu z 5 godzinami snu, sprawiło, że w sobotę rano bieganie było ostatnią rzeczą na jaką miałem ochotę.
Z łóżka, o 4 rano, wyrwał mnie budzik. W lustrze zobaczyłem kogoś wyrwanego ze "Świtu żywych trupów". Owsiankę przygotowałem już dnia poprzedniego. Przygotowałem kawę i śniadanie miałem gotowe. Prawdę mówiąc nawet nie wiem jak smakowało (chociaż skoro to owsianka to na pewno świetnie). Jadłem i marzyłem, żeby tylko wrócić do łóżka.
A ja głupi zaplanowałem na dzisiaj 40 kilometrów? Co ja sobie myślałem chcąc biegać maraton dzień po dniu? Naprawdę nienawidziłem siebie w tym momencie. A najgorszej jest to, że umówiłem się z Piotrem, że będzie na mnie czekał w Sopocie i polecimy razem. Gdyby nie to na pewno nie rozważałbym wyjścia z domu. Ale słowo się rzekło.
Już nawet mając buty na nogach położyłem się na chwilę na łóżku. Przed samym wyjściem wrzuciłem w siebie 2 batony od Agisko, kolejnego wziąłem ze sobą, a do tego 2 żele. Pomyślałem, że jeżeli to nie dostarczy mi energii to już nic nie da rady.
Umówiłem się na 6:50, a na miejsce miałem jakieś 6,5 kilometra. Jednak tego dnia czułem się wyjątkowo pozbawiony energii. Dlatego wyruszyłem minutę przed 6. Niemniej nawet takiego tempa nie byłem pewien.
Pierwsze kroki były koszmarem. Jednak z metra na metr biegło się... LEPIEJ?! Pierwszy kilometr jeszcze dość spokojnie po 5:45. Ale już na kolejnych zacząłem zbliżać się do granicy 5 minut na kilometr. Tysiączki 5. i 6. zajęły mi odpowiednio 4:49 i 4:43! Byłem w szoku.
Kiedy dotarłem na miejsce spotkania miałem jeszcze sporo czasu. Po raz pierwszy tego dnia przez głowę przeszła mi myśl, że może jednak uda mi się zrealizować swój ambitny, biorąc pod uwagę okoliczności, plan.
Piotrek pojawił się punktualnie i od razu ruszyliśmy w stronę Gdyni. Mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu i niespecjalnie nam się spieszyło. Pierwszy raz miałem okazję przelecieć się po ścieżkach na gdyńskim klifie. Do tej pory wybierałem raczej trasę wzdłuż głównej arterii Trójmiasta. W końcówce zaliczyliśmy też bieg po piasku i nim się obejrzeliśmy - byliśmy na miejscu.
Chwila na złapanie oddechu, przywitanie się ze znajomymi i można było ruszać na start. Tam nastąpiło powitanie zagranicznych gości i mogliśmy ruszać. Nie zamierzałem się forsować. W przypadku długich biegów lepiej mądrze rozkładać siły.
Jednak początek, jak to początek - skoro wszyscy ruszyli to ruszyłem i ja. Na szczęście szybko spotkałem kogoś z kim mogłem pogadać w czasie biegu. Jest spora szansa, że tylko dzięki temu nie zaprzepaściłem całego treningu. Dzięki Wojtek!
We dwóch lecieliśmy razem do 3. kilometra. Wtedy podbiegł do nas mały chłopiec, który zapytał jaki mamy czas. Kiedy powiedział, że jego życiówka to 22:51 - poinformowaliśmy go, że jest spora szansa, że tego dnia jego PB ulegnie zmianie :)
I faktycznie - Piotrek (jeżeli dobrze odczytałem z listy wyników - tak miał na imię owy chłopiec) dał z siebie wszystko i po wspaniałym finiszu zameldowałem się na mecie z czasem 22:39. Brawo!
Tymczasem drugi Piotrek, ten z którym przybiegłem do Gdyni i zamierzałem pobiec do Gdańska, już czekał na mecie.
Specjalnie wiele czasu nam nie zostało (kolejny ParkRun miał wystartować o 10:00). A więc bez większego ociągania się ruszyliśmy do Gdańska. Tym razem zaproponowałem biec przez miasto. Po drodze mieliśmy zaplanowany przystanek na uzupełnienie płynów. Pierwsza próba zakończyła się fiaskiem - w kiosku, mimo iż był otwarty, nikt nie był zainteresowany sprzedażą. Udało się dopiero na stacji benzynowej, na 4. kilometrze.
Żel, izotonik, woda - dalej w drogę. Muszę przyznać, że ten bieg kosztował mnie dość sporo energii. Momentami lecieliśmy poniżej 5:00/km i nie będę ukrywał, że to stanowiło dla mnie wyzwanie.
Udało się jednak dotrzeć do Sopotu, a dalej do Gdańska. W Grodzie Neptuna skorzystaliśmy z nadmorskich wodopojów i około 8:50 byliśmy już na miejscu.
Tam oczywiście, poza rzeszą znajomych, była również Patrycja. Jak zawsze uzbrojona w aparat! Tym razem nie miałem ochoty na podkręcanie tempa. Zamierzałem jedynie doczłapać jakoś do mety. Po drodze rozważałem nawet odpuszczenie drugiego ParkRuna. Jednak nie wiem czy kiedyś będzie jeszcze okazja wziąć udział w dwóch biegach jednego dnia.
Wystartowałem. Wystartowałem i ponownie - szybko znalazłem towarzystwo. Tym razem podłączyłem się do Zibiego, który biegł z synem - Gwidonem. A ten - debiutował. A więc po raz kolejny szykował się bieg po życiówkę! Rewelacja!
W Gdańsku organizatorzy zadbali o widowiskowość biegu - lecieliśmy dwie różne pętle - super. Wstyd przyznać, ale jedną z nich nigdy nie latałem :)
Sam bieg minął naprawdę szybko i przyjemnie. Ale nie mogło być inaczej - taki jest urok szurania w doborowym towarzystwie. Jedna muszę przyznać, że po biegu miałem dość. Dłuuugo dochodziłem do siebie. Mało tego - mimo, że od biegu minęło już ponad 48 godzin to wciąż jestem nieco rozbity. Aczkolwiek powoli zaczynam odczuwać głód biegania...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz