Na razie najcenniejszy medal w mojej kolekcji |
Co prawda ten tytuł nie jest w
pełni adekwatny do tego, co opisałem w tym tekście. Jednak każdy z tych
elementów, w mniejszym lub większym stopniu pojawił się podczas mojej
weekendowej przygody.
W niedzielę dokonałem, jak dla
mnie, rzeczy niebywałej. Otóż wziąłem udział, oraz ukończyłem, Volkswagen Prague
Marathon. Biegu na takim dystansie podjąłem się pierwszy raz w życiu i z całą
pewnością nie żałuję tej decyzji!
Jak do tego doszło?
Biegam sobie całkowicie
rekreacyjnie od kilku lat, w maju 2013 pierwszy raz wziąłem udział w zawodach
biegowych, tak się złożyło, że zadebiutowałem w swojej rodzinnej miejscowości w
I półmaratonie Śladami Bronka Malinowskiego. Od tego czasu wystartowałem
jeszcze w kilku zawodach na dystansie 10 i 21 km, pośród nich znalazł się
półmaraton w Brukseli, na który wybrałem się ze znajomymi. Podczas tego wyjazdu
moi koledzy postanowili, że każdego roku będą brać udział w maratonie w jednej
z europejskich stolic. Pomyślałem, że to fantastyczny pomysł, aby dołączyć do
takiego przedsięwzięcia.
W grudniu zadzwonił do mnie Tomek z pytaniem, czy nie wybiorę się z nimi do Pragi. Miałem sporo czasu na przygotowania oraz zebranie środków na wyjazd, więc przystałem na tę propozycję. Pojawiły się, co prawda niepewności, co do tego, czy nie jest za wcześnie na taki dystans, ale co raz bardziej zacząłem się nakręcać.
Zostałem oddelegowany do rejestracji naszej grupy oraz znalezienia noclegu, Marcin zajął się transportem. O ile z noclegiem nie było problemu, zamieszkaliśmy w hostelu w centrum, o tyle proces rejestracji się nieco skomplikował. W momencie, gdy zabrałem się do rejestracji, dowiedziałem się, że została ona zamknięta dla uczestników indywidualnych. Na szczęście trwała jeszcze rejestracja 4 – osobowych drużyn (Idealnie!). Największą korzyścią tego rozwiązania była koszulka techniczna Adidas wliczona w koszt rejestracji (od pojedynczych biegaczy wymagana była dodatkowa opłata w wysokości 20€). Dodatkowo wykupiliśmy sobie ubezpieczenie i udział w Pasta Party dzień przed zawodami.
W grudniu zadzwonił do mnie Tomek z pytaniem, czy nie wybiorę się z nimi do Pragi. Miałem sporo czasu na przygotowania oraz zebranie środków na wyjazd, więc przystałem na tę propozycję. Pojawiły się, co prawda niepewności, co do tego, czy nie jest za wcześnie na taki dystans, ale co raz bardziej zacząłem się nakręcać.
Zostałem oddelegowany do rejestracji naszej grupy oraz znalezienia noclegu, Marcin zajął się transportem. O ile z noclegiem nie było problemu, zamieszkaliśmy w hostelu w centrum, o tyle proces rejestracji się nieco skomplikował. W momencie, gdy zabrałem się do rejestracji, dowiedziałem się, że została ona zamknięta dla uczestników indywidualnych. Na szczęście trwała jeszcze rejestracja 4 – osobowych drużyn (Idealnie!). Największą korzyścią tego rozwiązania była koszulka techniczna Adidas wliczona w koszt rejestracji (od pojedynczych biegaczy wymagana była dodatkowa opłata w wysokości 20€). Dodatkowo wykupiliśmy sobie ubezpieczenie i udział w Pasta Party dzień przed zawodami.
Przygotowania
Mnie wyjątkowo dobry humor nie opuszczał |
Od momentu, w którym postanowiłem przebiec maraton,
usystematyzowałem nieco swoje treningi, dorzuciłem kilka dłuższych wybiegań, i
tyle. Bez interwałów czy przebieżek, jak wcześniej wspomniałem biegam rekreacyjnie ;)
Poza treningiem zacząłem zbierać cenne uwagi od kolegów i koleżanek zarówno
tych doświadczonych biegowo jak i kompletnych laików. Nawet nasunęła mi się
wypowiedź Lennoxa Lewisa, który stwierdził, że podczas zawodów (w jego
przypadku walki bokserskiej) wyjdzie każdy błąd popełniony podczas przygotowań,
chociażby taka drobnostka jak przejedzenie ciastkami. Moja postawa jest daleka
od sportowego prowadzenia się, a udział w zawodach traktuję jako dobrą zabawę,
więc nie skorzystałem z całej przekazanej mi wiedzy. Nie mniej dziękuję za
wszystkie podpowiedzi.
Wydarzenia przedbiegowe
Wejście na EXPO |
Na półmaratonie podczas weekendu majowego czułem się tak
dobrze, że postanowiłem przebiec maraton w czasie 3:45:00. Początek podróży
przewidziany był na piątek 9.05. o godz. 24:00. Wybraliśmy się autobusem,
podróż miała trwać około 14 godz. (teraz wiem, że nie był to najlepszy wybór).
Spotkaliśmy się nieco wcześniej, aby skonsumować piwko i udać się do kina.
Wyruszyliśmy punktualnie. Podróż była ciężka jednak minęła w zabawnej atmosferze. Salwy śmiechu wywoływane głupawymi żartami przerywane były przez krótkie drzemki (lub jak kto woli na odwrót). Do Pragi przyjechaliśmy około godz. 13:30. Od razu udaliśmy się do hostelu, tam zostaliśmy zaskoczeni naprawdę dobrymi warunkami. Po prysznicu wyruszyliśmy spacerkiem do Pałacu Przemysłowego, gdzie usytuowane zostało EXPO, a w nim biuro zawodów i długo wyczekiwane Pasta Party.
Wyruszyliśmy punktualnie. Podróż była ciężka jednak minęła w zabawnej atmosferze. Salwy śmiechu wywoływane głupawymi żartami przerywane były przez krótkie drzemki (lub jak kto woli na odwrót). Do Pragi przyjechaliśmy około godz. 13:30. Od razu udaliśmy się do hostelu, tam zostaliśmy zaskoczeni naprawdę dobrymi warunkami. Po prysznicu wyruszyliśmy spacerkiem do Pałacu Przemysłowego, gdzie usytuowane zostało EXPO, a w nim biuro zawodów i długo wyczekiwane Pasta Party.
Na EXPO zastaliśmy masę wystawców ze sprzętem oraz artykułami
dla biegaczy. Odbiór pakietów odbył się bardzo sprawnie, pomogły w tym kolorowe
linie na podłodze. Również odbiór koszulek i dodatkowych prezentów, w postaci
plecaków, odbył się bez zarzutu. Cały czas towarzyszył nam dobry nastrój.
Mocno głodni udaliśmy się na Pasta Party i tu spotkał nas
zawód, otóż makaron przestał być wydawany o godz. 15. Poczuliśmy się nieco
oszukani, w końcu dokonaliśmy zapłaty i niedane był nam skorzystać z
dobrodziejstw kuchni.
Po tym zakupiliśmy żele na bieg, a następnie udaliśmy się na zwiedzanie miasta
i poszukiwanie jakiejś knajpki z jedzeniem. Bardzo dobrym pomysłem było
przejście parkiem w okolice Katedry Św. Wita, skąd mieliśmy piękny widok na
starówkę.
W okolicach starówki znaleźliśmy chińską knajpkę,
zamówiliśmy ryż lub makaron w różnych kombinacjach i w końcu mogliśmy nasycić
nasze żołądki. Następnie udaliśmy się do hostelu, aby "wpaść w objęcia Morfeusza" Bądź jak ktoś woli - "zrelaksować się" przed tym, co nas czekało następnego dnia.
Start
Starówka, most Karola itp. itd. |
Budzik zadzwonił o 6:00, więc
mieliśmy całe 3 godz. do wystrzału sygnalizującego start biegu. Każdy z nas
zjadł lekkie śniadanie, szczególnie popularne tego poranka były bułki z białego
pieczywa z miodem. Następnie spakowaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku depozytu,
hostel był tak umiejscowiony, że do przejścia mieliśmy zaledwie kilkaset
metrów. Po oddaniu bagaży w depozycie, uzbrojeni już tylko w strój biegowy,
żele i bojowy nastrój skierowaliśmy się w stronę startu. Na starcie
podziwialiśmy występ bębniarzy, który był niezwykle energiczny oraz zrobiliśmy
sobie pamiątkowe zdjęcia. Następnie przybiliśmy sobie piątki wraz z życzeniami
powodzenia i udaliśmy się do swoich stref czasowych. Ustawiłem się w strefie na
3:45:00, ale w wyniku jakiegoś nieporozumienia „moi” pacemakerzy przeszli do
strefy dalszej a w mojej pojawili się ci na 4:00:00. Zostałem jednak tam gdzie
byłem, miałem w końcu całe 42 km, aby ich dogonić ;) Po odsłuchaniu kilku
klasycznych, motywujących utworów (nie mogło zabraknąć „Eye of the tiger”),
speaker rozpoczął odliczanie.
Ruszyliśmy oczywiście bardzo niemrawo, na co
miały wpływ wąskie uliczki, w których umiejscowione były poszczególne strefy.
Przebiegnięcie/przejście od momentu wystrzału do minięcia linii startu zajęło
mi około 5 min. Ruszyłem pełen energii, i tu pewnie popełniłem pierwszy
strategiczny błąd, gdyż chciałem jak najszybciej złapać interesującą mnie grupę
czasową. Pogoń zajęła mi około 1,5 km, pierwszy z nich pokonałem w czasie 4:20,
o całą minutę za szybko. Dogoniłem grupę i postanowiłem trzymać się nich do
samego końca. „Zające” przybrały strategie osiągnięcia zapasu czasu, który już
na 3 km wyniósł 1 min. i 10 s. Zaufałem im i biegłem równo z całą grupą,
ciesząc się widokami praskich uliczek.
Cholernie ciężko, ale warto! |
Organizatorzy poza punktami odświeżania
zapewnili również miejsca z muzyką w odstępie 1 km. I tak podczas biegu
mogliśmy usłyszeć zespoły na żywo oraz DJ-ów. Grano zarówno rock, pop, muzykę klubową, jazz (duża ilość saksofonów, które
uwielbiam J),
a nawet coś z pogranicza czeskiego country. W tym elemencie organizatorzy
spisali się na medal, byłem pozytywnie zaskoczony. Nie można również nic
zarzucić przygotowaniu punktów odświeżenia, w których mogliśmy znaleźć: wodę,
izotonik, banany, pomarańcze, sól (mylona z cukrem), gąbki z wodą oraz toi –
toi’e.
Wracając do moich doświadczeń, czułem się bardzo dobrze do 13. km, na którym napiłem się wody, po czym dostałem silnego ataku kolki, na szczęście ból zakończył się po 2 km. Na 15. km miałem zaplanowane spożycie żelu, z którym nigdy wcześniej nie miałem kontaktu. Tutaj ponownie dał o sobie znać mój brak doświadczenia. Żel pochłonąłem „na raz”, po czym ponownie pojawiła się kolka, która męczyła mnie do 20. km. Między 20. a 21. km złapał mnie deszcz, który przerodził się w ulewę, która towarzyszyła mi przez 5 km. Dodatkowo pojawiło się zmęczenie. Zauważyłem, że „moi” pacemakerzy przyspieszają i tak na 28. km osiągnęliśmy zapas 2 min. Trzymałem się grupy do 30. km, następnie zacząłem zwalniać jednak spory zapas pozwalał wierzyć mi, że jednak uda się złamać 3:45:00. Wciągnąłem kolejny żel, tym razem powoli pobierając małe ilości. Narastające zmęczenie wywołało kryzys, a fakt, że na 35. km miałem stratę 10 s. spowodował, że przeszedłem do marszu. Przemaszerowałem kilkadziesiąt metrów i wróciłem do biegu, do marszu wracałem jeszcze przy okazji kolejnych punktów odświeżania (wszystkie poprzednie przebiegłem). Po przejściu przez ostatni z nich zacząłem biec. Poczułem w sobie nieco mocy, pewnie wywołanej przez odpowiednie enzymy. Dodatkowo mijając tabliczkę z napisem 40. km. usłyszałem w głośnikach jedną z moich ulubionych wokalistek (Caro Emerald) i jakoś poszło.
Wracając do moich doświadczeń, czułem się bardzo dobrze do 13. km, na którym napiłem się wody, po czym dostałem silnego ataku kolki, na szczęście ból zakończył się po 2 km. Na 15. km miałem zaplanowane spożycie żelu, z którym nigdy wcześniej nie miałem kontaktu. Tutaj ponownie dał o sobie znać mój brak doświadczenia. Żel pochłonąłem „na raz”, po czym ponownie pojawiła się kolka, która męczyła mnie do 20. km. Między 20. a 21. km złapał mnie deszcz, który przerodził się w ulewę, która towarzyszyła mi przez 5 km. Dodatkowo pojawiło się zmęczenie. Zauważyłem, że „moi” pacemakerzy przyspieszają i tak na 28. km osiągnęliśmy zapas 2 min. Trzymałem się grupy do 30. km, następnie zacząłem zwalniać jednak spory zapas pozwalał wierzyć mi, że jednak uda się złamać 3:45:00. Wciągnąłem kolejny żel, tym razem powoli pobierając małe ilości. Narastające zmęczenie wywołało kryzys, a fakt, że na 35. km miałem stratę 10 s. spowodował, że przeszedłem do marszu. Przemaszerowałem kilkadziesiąt metrów i wróciłem do biegu, do marszu wracałem jeszcze przy okazji kolejnych punktów odświeżania (wszystkie poprzednie przebiegłem). Po przejściu przez ostatni z nich zacząłem biec. Poczułem w sobie nieco mocy, pewnie wywołanej przez odpowiednie enzymy. Dodatkowo mijając tabliczkę z napisem 40. km. usłyszałem w głośnikach jedną z moich ulubionych wokalistek (Caro Emerald) i jakoś poszło.
Do mety już tylko
cieszyłem się biegiem, wiedziałem, że nie uda się osiągnąć założonego czasu,
ale nie obchodziło mnie to zupełnie. Czułem dumę, i niesamowite szczęście z
powodu uczestniczenia w takim wydarzeniu. Na ostatniej prostej wymieniłem kilka
zdań ze starszym Czechem (raczej się nie dogadaliśmy), pokusiłem się o finisz w
zawrotnym tempie i wpadłem na metę.
Udało się! Czas netto 3:47:40. Medal zawisł na szyi, a ja w wolnym tempie ruszyłem w kierunku strefy biegacza, rozmyślając nad tym, dlaczego jestem tak szczęśliwy z powodu uprzedniego skatowania swojego organizmu. Przy depozycie czekał na mnie Marcin, który tego dnia pobił swoją życiówkę. Wziąłem prysznic i razem zaczekaliśmy na resztę grupy. Będąc już razem wymieniliśmy gratulacje, podzieliliśmy się wrażeniami z biegu i udaliśmy się skosztować czeskiego piwa. Mieliśmy bardzo dużo czasu do odjazdu autobusu, więc spędziliśmy go na czynnościach ściśle związanych z pierwszą częścią tytułu tej relacji ;)
Dla mnie był to wręcz wybitny weekend. Nabrałem cennego doświadczenia. Zarówno bieg jak i Praga zostawiły po sobie bardzo dobre wrażenie (nie popsuł go nawet brak makaronu w sobotę;)) Po biegu myślałem jeszcze o tym, że złamałbym 3:45:00 gdybym być może biegł cały czas równym tempem, być może gdyby nie złapała mnie kolka, być może gdyby nawierzchnia nie składała się w dużej mierze z kostki brukowej, być może, być może, być może… nie ma co marudzić kolejna okazja w sierpniu na Maratonie Solidarności. Jedziemy dalej!
Pozdrawiam
Kamil
*Hasło pochodzi z tegorocznej
edycji koszulek domów studenckich Politechniki Gdańskiej.
Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń