Tak ostatnio narzekałem na brak wody, że ktoś tam na górze postanowił coś z tym zrobić. I tak o to po kilku treningach w upalnym słońcu, ponownie zaliczyłem trening w deszczu. Prawdę mówiąc to podczas dzisiejszego biegania pogoda była wręcz wymarzona.
Na trening umówiłem się z Małą i muszę przyznać, że gdyby nie ona odkładałbym go chyba w nieskończoność. Nie wiem czy to zmiana pogody, czy może powrót do normalności po weekendzie, ale coś sprawiło, że dzisiejsze wyjście z łóżka było trudniejsze niż niejeden maraton. Problem miałem już z zebraniem się po owsiankę. A później było jeszcze gorzej. Żeby nie spóźnić się na rehabilitację ustawiłem sobie 4 budziki. A kiedy przyszła do mnie Mała jeszcze nawet nie zacząłem się ubierać na bieganie.
W końcu jednak udało się wyjść z domu. Wilgotno, pochmurnie, temperatura około 13-15 stopni. Wszystko super - no może poza wiatrem. Ale ponoć nie można mieć wszystkiego.
W weekend na Warmii zostawiłem sporo energii i zdrowia (i to nie tylko na biegowych ścieżkach :) ) dlatego nie do końca wiedziałem jak powinien wyglądać mój dzisiejszy trening. W zasadzie to cieszyłem się, że w ogóle się na niego wybrałem. Cholernie ciężko było dzisiaj jeżeli chodzi o motywację.
W trakcie biegu wymyśliłem, że fajnie będzie wybrać się w stronę Oliwy i dalej TPK. Chociaż po cichu liczyłem, że uda się zaliczyć minimum, w postaci kilkunastu kilometrów, bez zagłębiania się w las.
Zaczęliśmy nieco szybciej niż zwykle. Pierwsze kilometry lecieliśmy poniżej 4:50/km. Świeżości i lekkości specjalnie nie czułem, ale tempo nie było jakoś specjalnie wykańczające. Niemniej wspólnie z Małą uznaliśmy, że nie musimy się aż tak śpieszyć. W końcu zwalniając mogliśmy sobie pozwolić na swobodniejszą rozmowę.
Na 5. kilometrze zapytałem Moniki czy chce zrobić coś "głupkowatego". To moja siostra - wiadomo, że chciała. I tak następne kilkaset metrów pokonaliśmy... boso, trzymając buty w dłoniach. Całkiem fajnie biega się po asfalcie bez obuwia, ale musi to być w miarę równy asfalt. Kiedy trafia się na kamyczki lub dziury może trochę zaboleć. Szczególnie kiedy stopa nie jest zaadaptowana do biegania boso. Bowiem można ją do tego, stopniowo przyzwyczaić.
Nam jednak dzisiaj te kilkaset metrów w zupełności wystarczyło. Kiedy z powrotem na nogach pojawiły się buty pomknęliśmy do Rybakówki. W związku z tym, że Gremlin pokazywał już ponad 6 kilometrów, postanowiliśmy zawrócić.
Powrót okazał się o wiele przyjemniejszy. I to nawet pomimo faktu, że lecieliśmy pod wiatr. Leciało się stosunkowo szybko i komfortowo. Do domu dolecieliśmy w iście diabelskim czasie - 666, czyli 66 minutach i 6 sekundach :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz