Ten bieg był zaplanowany już "lata temu". Jeszcze przed majówką (o ile dobrze pamiętam) umówiliśmy się z Piotrkiem na wycieczkę biegową... z Otomina do Kolbud. Jednak wiadomo jak to jest - im więcej czasu do potencjalnego biegu tym więcej zmian. Ostatecznie wczoraj wysłałem wiadomość do Piotrka, Moniki i Michała, że ruszamy o 6:30 spod Bramy Wyżynnej w kierunku... Tczewa. Piotrek zaproponował, że zanim pokonamy szlak bursztynowy, możemy, w pierwszej kolejności, zmierzyć się ze szlakiem motławskim.
Docelowo miało to być około 35-36 kilometrów. Niemniej nikt nie miał złudzeń - będzie więcej :) I dobrze - w końcu w takim składzie można latać bez końca. Pobudka skoro świt, śniadanie z Ukochaną i można ruszać w kierunku przystanku autobusowego. Co ciekawe - również z Moją Pati. Rozdzieliliśmy się dopiero na Wrzeszczu. Tam przesiadłem się do tramwaju i pojechałem prosto na miejsce zbiórki.
I teraz istny klasyk - Michał na miejscu przed czasem, Mała dobiega na ostatnią chwilę, Piotrek dzwoni, że będzie czekał na trasie :)
Ruszamy! Pogoda nie bardzo dopisuje, ale przynajmniej jeszcze nie pada. Pół kilometra dalej dołącza Piotrek, wbiegamy na szlak i zaczynamy przygodę.
Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy... nie pogubili się po drodze. Na szczęście gdańską część trasy chłopaki mają perfekcyjnie opanowaną.
Jeden z naszych kolegów (Zwo Lo - pozdrawiamy) pokonywał już ten szlak, tyle że w przeciwną stronę. Powiedział on, że trasa jest naprawdę super... o ile nie pada. A właśnie w tym momencie zaczyna padać, na 4. kilometrze.
No więc szykowała się większa przygoda niż zakładaliśmy. Nie wiem jak inni oceniają te pierwsze kilometry, ale dla mnie były one straszne. Nie chciało mi się ani specjalnie biec, ani rozmawiać. Nie cieszyłem się biegiem. Lecieliśmy po płytach drogowych (typu YOMB) - noga co chwilę wpadała w dziury. A do tego płasko jak na stole, bez zakrętów z wiatrem z twarz i w deszczu. Uznałem, że kompletnie mi odbiło, że się na takie coś wybrałem.
Ciekawiej się zrobiło jak zgubiliśmy szlak, następnie wbiegliśmy na czyjąś posesję i dolecieliśmy... do rzeczki. I to nie w miejscu mostu :)
Szybko jednak znaleźliśmy właściwą trasę. Z pomocą przyszedł nam lokalny gospodarz. Po chwili ponownie lecieliśmy szlakiem żuławskim do Tczewa.
Pierwsza miejscowość jaką zwiedziliśmy w większym stopniu (Krępiec minęliśmy bokiem) to Wróblewo. Tam też trafiliśmy na pierwsze tablice z mapami (następnym razem chyba będziemy musieli wziąć własną mapę).
Szybko przemokliśmy do suchej nitki. I dla nikogo nie był to raczej większy problem. No może poza mną, bo ja boleśnie sobie przypomniałem, że przy takiej pogodzie powinienem zakleić sobie sutki. Na szczęście nie było dramatu.
Po Wróblewie odwiedziliśmy jeszcze między innymi Grabiny Zameczek, gdzie żadnego zameczku nie znaleźliśmy. Prawdziwym hitem wśród miejscowości tego dnia był jednak SUCHY DĄB. Tego dnia wyraz "suchy" brzmiał wyjątkowo ironicznie.
W Krzywym Kole, na 25. kilometrze, zalecieliśmy do sklepu po coś do picia. Na pytanie o odległość do Tczewa, pani ekspedientka odpowiedziała, że zostało nam... 15 kilometrów. Zakładaliśmy, że mamy ich przed sobą góra 10. No cóż - pani ze sklepu zakładała podróż asfaltem. Tymczasem szlak nie prowadził asfaltem. Oj nie!
Między 25,5 u 27,2km mieliśmy prawdziwy test charakterów. Błoto, woda, chaszcze - to był istny runmageddon! I to nieplanowany! Na końcu tego odcinka spędziliśmy dobrych kilka minut na zrzucaniu błota i myciu butów w kałużach.
Według drogowskazów od Tczewa dzieliło nas jakieś 5,5 kilometra. W tym czasie jeszcze raz trafiliśmy na "błotną przeprawę". Jednak tym razem byliśmy już zaprawieni w boju.
W okolicach 33. kilometra faktycznie pojawiły się pierwsze zabudowania, w oddali zobaczyliśmy słynny most. Można by rzecz - prawie dotarliśmy do celu. Owe "prawie" tym razem wynosiło... 4 kilometry. Kiedy Gremlin zasygnalizował 37. kilometr wbiegliśmy na dworzec w Tczewie. Nikt nie miał ochoty na planowane lody. Poszliśmy po bilety i okazało się, że do pociągu mamy... 5 minut. A więc nie tylko lody musieliśmy sobie darować. Posiłek regeneracyjny też musiał poczekać.
Do Gdańska dotarliśmy po... w sumie nie wiem po ilu. Piotrek wysiadł na Oruni i poleciał do domu. Ja zaś z Moniką i Michałem pojechaliśmy dalej. Szybka przesiadka na Dworcu Głównym (w końcu była chwila na kupienie drożdżówki, o której rozmawialiśmy wszyscy od 30. kilometra) i po kilkunastu minutach dwóch Michałów wysiadało na Przymorzu. Mała poleciała dalej, a my spacerem ruszyliśmy do domu.
Jako, że miałem kawałek dalej, kiedy Michał dotarł pod swój dom, postanowiłem... potruchtać do siebie. Doszedłem do wniosku, że chcę się znaleźć jak najszybciej w ciepłym mieszkaniu i biec pod prysznic. Zacząłem spokojnie, ale zobaczyłem, że całkiem fajnie nogi niosą (MOC DROŻDŻÓWKI!!!). I tak kiedy dobiegłem do domu postanowiłem dokończyć pełny kilometr biegając wokół bloku. Tym oto sposobem pokonałem 39. tysiączek w 4:29/km :)
Świetna ekipa, świetny bieg. Pani i Panowie czekam na kolejny termin naszej wyprawy. Pomysłów na trasy mamy co najmniej setki, więc... trzeba biegać! OGIEŃ!
PS: No i na koniec wyjaśnię skąd w tytule wzięła się nazwa "Pozytywne π". Otóż w już nie pierwszy raz biegamy w takim, 4-osobowym składzie. I tak biegnąc dzisiaj śmiałem się, że powinniśmy założyć team - "Pozytywnie Pier***". Michał jednak słusznie stwierdził, że raczej nazwa nie nadawałaby się do wpisywania jej w rubryce "klub". No więc, rzuciłem że nikt raczej nie będzie miał obiekcji do litery "PI". I teraz najlepsze - już po powrocie do domu rzuciłem okiem w nasze maratońskie rekordy (na dzień 9.05.14). Z czasów 3:37, 3:20, 3:04, 2:56 wynika, że średnio na pokonanie maratonu potrzebujemy.... 3 godzin i 14 minut :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz