Na skróty

5 maja 2014

Zajęczy debiut - relacja z II Półmaratonu Śladami Bronka Malinowskiego

   Pierwsza edycja Półmaratonu Śladami Bronka Malinowskiego to była jedna z lepszych imprez biegowych w poprzednim roku. Był to też pierwszy bieg po moim ówczesnym starcie docelowym - maratonie w Krakowie. Do Grudziądza pojechaliśmy wtedy przede wszystkim dobrze się bawić. I nie zawiedliśmy się! Dlatego, kiedy w tym roku, Kamil zaproponował, abyśmy ponownie początek maja spędzili w kujawsko - pomorskim, z chęcią na to przystaliśmy. 

   W ostatnim czasie nie mam w ogóle ochoty na walkę o wyniki. Nie ciągnie mnie do ścigania się ani z innymi, ani nawet z samym sobą. Nie wiem skąd się to wzięło i jak długo potrwa. Jednak na dzień dzisiejszy wygląda to następująco: biegania - tak, ściganie - nie. Dlatego tak bardzo ucieszył mnie wpis organizatorów, że poszukują zajęcy. Wstępnie zadeklarowałem się poprowadzić grupę na 2 godziny. 
   Co ciekawe również moja siostra miała narzucać tempo w drodze z Grudziądza do Rulewa. Mimo iż początkowo chciała wystartować w Czarnej Dąbrówce (cykl biegów - Kaszuby Biegają) to ze względu na brak możliwości dojazdu, podjęła decyzją o wyjeździe do Grudziądza. Na metę w Rulewie miała wbiec dokładnie po 130 minutach od startu.
   Patrycja i ja przyjechaliśmy do Grudziądza już w piątek. Bieg miał być tylko jednym z elementów tego majówkowego wypadu. Oczywiście jeszcze w ten sam dzień wybraliśmy się po pakiety startowe. Na pewniaka pojechaliśmy na stadion, a tam... pusto. Szybka lektura regulaminu i wszystko jasno. W tym roku biuro zawodów, dzień przed biegiem, zlokalizowane jest w teatrze.
   Po pakiety zgłosiliśmy się chyba jako pierwsi startujący. Byliśmy tam tak wcześnie, że załapaliśmy się jeszcze na odprawę wolontariuszy :) Oczywiście o żadnych kolejkach nie było mowy. Sam pakiet naprawdę fajny - techniczna koszulka, pamiątkowy kubek, broszura informacyjna o mieście, żel energetyczny oraz numer. Innymi słowy było wszystko co być powinno.
   Monika miała przyjechać do Grudziądza z Piotrkiem i Justyną w dniu biegu. Start przewidziany był na godzinę 11:00. Na śniadanie wciągnąłem tradycyjnie, przed biegiem, bułkę z dżemem. Oczywiście nie mogło się obejść bez kawy.
   Mimo, że nie przyjechałem tutaj walczyć o żadne życiówki to cholernie się stresowałem. W końcu miałem zadebiutować jako ktoś odpowiedzialny za grupę. Każdy mój błąd mógł skutkować nieuzyskaniem wyniku na jaki ktoś pracował miesiącami. 
   Na stadionie, z którego mieliśmy wystartować, pojawiliśmy się około 10. Organizator zadbał o to, abyśmy jako zające byli widoczni. Dostaliśmy tabliczki oraz koszulki z napisem na plecach informującym na jaki czas biegniemy.
   Pod biurem zawodów (w dniu biegu zlokalizowanym już na stadionie) dołączyli do nas Monika, Justyna, Piotrek oraz Mateusz. Mała miała misję do wykonania, Piotrek walczył o życiówkę. Jednak, jak się okazało, cała reszta miała lecieć wspólnie ze mną. A więc nie będę sam!
   Jeszcze przed biegiem miałem w końcu okazję poznać kilka osób, z którymi utrzymywałem do tej pory kontakt jedynie przez internet. Około 10:50 zaczęliśmy się ustawiać w swoich strefach.
   Dokładnie o godzinie 11:00 zaczęliśmy odliczanie i wystartowaliśmy. Ze stadionu wybiegliśmy prosto w stronę miasta. Zobaczyłem, że znalazło się trochę osób zainteresowanych biegiem na 1:55. Nie bardzo tylko wiedziałem czy mam mówić czy raczej milczeć. Znam takich biegaczy co najchętniej gadali by przez całą trasę. A znam też takich co każde słowo ich denerwuje. Na szczęście z pomocą przyszli mi Kamil z Justyną, którzy chętnie rozmawiali w czasie biegu, przy okazji opowiadając co mijamy po drodze. Mieliśmy taką małą wycieczkę krajoznawczą.
   Planowane tempo biegu to 5:27/km. Tymczasem pierwszy kilometr polecieliśmy o 13 sekund szybciej! Należało zwolnić, jednak nie za mocno. Kolejne 2 odcinki polecieliśmy niemalże idealnie w tempie. Aczkolwiek na kolejnych dwóch albo ja dałem ciała albo Gremlin, gdyż według niego pierwszy pobiegliśmy w 5:14, a drugi w 5:36.
 Na 5. kilometrze zameldowaliśmy się 19 sekund przed czasem. Z tym, że 5. kilometr wg Gremlina i 5. kilometr wg organizatorów znajdowały się w nieco innych miejscach. Różnica była niewielka ale jednak. Uznałem, że skoro biegniemy przez otwartą przestrzeń to zaufam Gremlinowi. Tym bardziej, że nie chciałem kombinować z kalibracją w trakcie biegu. 
   Pierwsze 9 kilometrów biegliśmy w tej samej grupie. Tam jednak nastąpiły pierwsze przetasowania. Tempo starałem się kontrolować co 100-200 metrów. W taki sposób, aby każdy kilometr, w miarę możliwości, lecieć w 5 minut i 27 sekund. Tak naprawdę to nie wiem czy więcej patrzyłem się przed siebie, czy na zegarek.
   Na punktach odżywczych starałem się brać wodę, aby zaproponować ją innym. Naprawdę czułem się odpowiedzialny za tą swoją grupę i było cholernie przykro kiedy następowały przetasowania. Bo tak naprawdę nie widziałem czy to ja źle dyktuję tempo, czy może ktoś ma jakieś problemy, ale się przeliczył z szacunkami.
   W końcówce dogoniliśmy kilka osób, które początkowo biegły z nami, ale później pomknęły do przodu. Dogoniliśmy między innymi Beatę Sadowską, która biegła w kilkuosobowej grupie.
   Kiedy mój tato debiutował w poznańskim półmaratonie i biegł z zającem, opowiadał że ten na 20. kilometrze powiedział im, że jeżeli ktoś ma jeszcze siły to jest ten moment, w którym może już gnać do mety bez kalkulowania. 
   Ja również zaproponowałem to samo. Wbiegliśmy na górę (największą tego dnia) i do mety zostało około 900 metrów. Jeżeli ktoś miał zamiar mocniej finiszować to to właśnie był ten moment aby zacząć. I faktycznie kilka osób tak zrobiło. Landowski Maurycy, który biegł z nami od samego startu ostatecznie dobiegł do mety blisko pół minuty przed nami.
   Ja zaś przekroczyłem linię mety dokładnie po 1 godzinie 54 minutach i 52 sekundach. Czy sprawdziłem się w roli zająca? O to już trzeba by było zapytać osoby, które ze mną biegły.
   W Rulewie czekała na mnie oczywiście Patrycja. Do mety dawno doleciał też Piotrek. Kamil wbiegł razem ze mną. Po chwili pojawiła się Justyna. Zaś punktualnie na 2:10 dobiegła Monika. Trochę jeszcze pokręciliśmy się po terenie hotelu, napiliśmy się piwa, posililiśmy się. Poznaliśmy też osobiście człowieka, który robi chyba najlepsze w kraju filmy biegowe - Roberta Nałęcza. Zresztą sami zobaczcie jak wyglądał ten z II Półmaratonu Śladami Bronka Malinowskiego:


   Oczywiście sam bieg to był tylko jeden z podpunktów w czasie majówki z Grudziądzu. Z Rulewa pojechaliśmy po samochód, a dalej na wielkie grillowanie do Kamila! To był baaaardzo długi weekend, ale za to świetny! Drugi raz z Patrycją wybraliśmy się do Grudziądza i znowu wyjeżdżając powiedzieliśmy: "Do zobaczenia za rok!".




2 komentarze:

  1. mam dokładnie ostatnio tak samo biegac - tak, ścigac się - nie :)
    nie wiem co jest tego przyczyną, no ale... lepiej tak, niż biegac - nie, scigac się - nie heh.
    też byłam na tym półmaratonie zającem, ale na 2:15.. wydaje mi się, że nawet się Ciebie pytałam o co chodzi z rolą " pacemakera " ^^
    pozdrawiam, fajnie się czyta bloga ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, że tak lepiej. Faktycznie, rozmawialiśmy przed biegiem. Niestety nie byłem w stanie doradzić w sprawie "zającowania" - teraz już wiesz czemu :)

      Pozdrawiam

      Usuń