W poniedziałki nie biegam. I wczorajszy również był pozbawiony szurania. Jednak nie zrezygnowałem z treningu. Kiedy odniosłem kontuzję zaprzestałem jakiejkolwiek aktywności. Całkowicie zawiesiłem ruch. No właśnie - porzuciłem nie tylko treningi biegowe, ale także siłowe. Nadeszła więc pora, aby je wznowić. Tłumaczenie w stylu - "od poniedziałku", nie wchodziło w rachubę. W końcu mieliśmy poniedziałek.
Mimo, że zachowałem na tyle zimną głowę, aby nie zaczynać pracy nad siłą od tego etapu, na którym byłem gdy ją porzucałem, to jednak dziś rano czułem każdy mięsień. Bolały ramiona, bolał brzuch, ale to wszystko nic w porównaniu z... pośladkami. Przez moment się zacząłem zastanawiać czy ja na pewno z Grudziądza wracałem autem, a nie rowerem.
Jednak o odpuszczaniu treningu nie było mowy. Zrobiłem sobie majówkowy urlop w niedzielę, nie biegałem w poniedziałek. Nogi, mimo bólu, już po prostu rwały się na biegowe ścieżki.
Ponadto byłem umówiony na trening z Małą i Piotrkiem. Chociaż we trójkę nie biegaliśmy. Najpierw przyleciała do mnie siostra i wspólnie pognaliśmy w stronę dworca. Prosta, równa droga, niezła pogoda - to wszystko sprawiło, że zachciało mi się podkręcić nieco obroty. Oczywiście - po kilkuset metrach miałem już dość. Jednak skoro powiedziałem A to trzeba było powiedzieć B.
Zaczęliśmy od 5:05/km i muszę powiedzieć, że to naprawdę nie było słabe tempo! Po wyjściu z łóżka, założeniu butów i tak po prostu rozpoczęciu biegu, ciągle odczuwając skutki treningu siłowego, te 305, potrzebne na pokonanie pierwszego kilometra, to było JEDYNIE 305 sekund :)
Później było już nieco łatwiej. Choć ciągle czułem się jakbym biegał na szczudłach. Kolejne tysiączki lecieliśmy po 4:53, 4:51, 4:49. W tym momencie Mała musiała zawrócić. Ja zaś pognałem dalej. Ostatnie 3 kilometry zajęły mi w sumie 14 minut i 34 sekundy.
Do umówionej godziny miałem jeszcze chwilę czasu, więc żeby nie stygnąć wybrałem się na... Górę Gradową. Mieszkam w Gdańsku już od ładnych paru lat, a jeszcze nigdy tam nie byłem.
Podrasowałem nieco moje 890 :) |
Podbieg wcale nie należał do najłatwiejszych. Jednak widok ze szczytu wszystko wynagrodził. To była piękna panorama miasta.
Ledwie zleciałem na dół, a przyleciał Piotrek. Wspólnie ruszyliśmy na biegowy podbój żółtego szlaku. Pamiętam, że kiedyś przemierzałem go podczas wycieczki biegowej z Akademią Biegania. Ale to było zimą. Tymczasem teraz miałem okazję polatać nim w piękny, słoneczny dzień.
Las jak to las - z miejsca utemperował nasze zapędy. Kilka mocny, długich podbiegów i już nikt nie myślał o parciu na łeb, na szyję przed siebie. Ot taka to magia lasu. Ale i tak było super. Wczoraj był trening siły, dzisiaj była siła biegowa. To się na pewno zwróci - tego jestem pewien!
Oczywiście w czasie biegu rozmawialiśmy. Albo inaczej - straraliśmy się. Bo jak inaczej nazwać wypluwanie z siebie kilku słów przedzielanych potężnym sapaniem (przynajmniej w moim wypadku :) )? Było ciężko, ale mimo wszystko fajnie!
Żółtym szlakiem dolecieliśmy w okolice ulicy Potokowej, a dalej odbiliśmy w kierunku Przymorza. Po drodze pozwiedzaliśmy jeszcze nowo powstającą Pomorską Kolej Metropolitalną.
W sumie pokonałem tego dnia ponad 22 kilometry. Jednak szczerze muszę powiedzieć, że te ostatnie 4-5 to już była katorga. Naprawdę miałem dość. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie nauczę się radzić ze zmęczeniem, jeżeli będę biegał wiecznie lekko i przyjemnie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz