Na skróty

11 stycznia 2014

Wycieczka po Bad Bentheim i okolicy

   Piątkowym treningiem kończyłem pierwszą część tygodnia. Miał to być ostatni bieg zaliczony do tzw "harówki" (aczkolwiek obecnie jakoś specjalnie się nie zajeżdżam podczas tych 5 dni). W wakacje piątki miałem wolne, jednak dystans pokonywany od wtorku do czwartku wahał się od 19 do 25 kilometrów dziennie. Dawało to łącznie około 60 kilometrów. Również teraz postanowiłem pokonywać taką ilość kilometrów. Jednak rozbiłem ją na 4 dni. Wydaje mi się to bardziej rozsądne. Aby więc zaliczyć zaplanowaną ilość kilometrów musiałem w piątek wylatać "piętnastaka".

   W czwartek odezwało się biodro. I zrobiło to na tyle boleśnie, że ostatnie kilometry to nie był już bieg - to była walka o przetrwanie. Udało się - dobiegłem do domu. W zasadzie to doczłapałem się do niego. Rozpocząłem kurację - maści, okłady, polewanie wodą, leki przeciwzapalne. Nie zawiesiłem jednak treningów. W piątek rano założyłem buty i wybiegłem. Pełen obaw, ale postawiłem pierwszy krok, za nim drugi itd.
   Od samego początku czułem lekkość w nogach. Byłem zadowolony, że nic mnie nie niepokoi. Jednak póki co to raczej zasługa leków niż oznaka ustępowania problemu. Aczkolwiek skoro noga dobrze podaje to jak mógłbym z tego nie skorzystać? Bieg na przełomie I i II zakresu intensywności? Czemu nie!
   A do tego wszystkiego postanowiłem pozwiedzać nieco okolicę. Nie poleciałem na swoją standardową trasę. Najpierw odwiedziłem okolice piekarni, do której często zaglądałem podczas poprzednich wizyt w Niemczech. Obecnie nie jem pieczywa, więc nie wstąpiłem na zakupy. Mam jednak pewność, że piekarnia ciągle funkcjonuje i jak tylko wrócę do mąki będę mógł ponownie zabierać ze sobą na trasę drobne.
   Z każdym kolejnym kilometrem humor dopisywał coraz bardziej. Niemieckie, wąskie uliczki bardzo kojarzą mi się z tymi widzianymi na południu Europy. Tu jest naprawdę pięknie!
   Przebiegłem również koło stadionu. Tym razem nie zaleciałem na bieżnię, na kilka okrążeń. Po środowym treningu mam dość tartanu w tym tygodniu.
   Kawałek za stadionem, mając w nogach około 8 kilometrów postanowiłem zawrócić w stronę domu. Tym razem jednak już nie kombinowałem. Wybrałem najkrótszą drogę. Niektóre odcinki musiałem pokonywać w zupełnych ciemnościach, kierując się w stronę świecących w oddali latarni bądź sygnalizatorów ulicznych. Fajnie jest biec nie widząc nic pod nogami, a mimo to bez obaw, że zaraz wpadnie się w dziurę :)
   Od 10. kilometra zacząłem przyspieszać. Zrobiłem sobie takie 5-kilometrowy BNP (Bieg z Narastającą Prędkością). Do domu wróciłem naprawdę zadowolony. W samej końcówce biodro coraz boleśniej przypominało o swojej obecności. Jednak nie było powodów do paniki. Ten poranny bieg naładował mnie pozytywnie na cały dzień. Nikt i nic nie było w stanie zepsuć mi dobrego humoru. Choć niektórzy próbowali - nie udało im się :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz