Na skróty

8 lutego 2013

Biegiem... po pączki

Nasze kolorowe "berlinery"
    W ostatnich dniach, mimo że bardzo chciałem to nie udało mi się znaleźć czasu na napisanie nowego posta. Nie miałem za to większych problemów ze znalezieniem go na trening, a to w końcu jest najważniejsze. 
   Pełen obaw podchodziłem szczególnie do środowego treningu. Po tym jak wyglądał ten wtorkowy spodziewałem się, że również dzień później może być równie ciężko. Tym razem jednak wciągnąłem na kolano opaskę oraz nasmarowałem je solidnie maściami. Czy miałem nadzieję, że to pomoże? Nie wiem, wiedziałem, że nie zaszkodzi. Normalnie w środę pokonuję około 11 kilometrów, a później przechodzę do rytmów. Tym razem jednak zdecydowałem się jednak odpuścić rytmy. Nie widzę większego sensu w robieniu specjalistycznych treningów kiedy mam problemy ze stawem kolanowym. Bałem się również o swój żołądek. W końcu we wtorek udowodnił mi, że potrafi dać się we znaki. I właśnie z takimi obawami wyruszyłem punktualnie o 5:30 na kolejny bieg. 
   Od początku nie nakręcałem się na bieg w określonym tempie. Uznałem, że chcę po prostu zaliczyć 15 kilometrów w możliwie najlepszej formie. Celem tego treningu było jedynie pokonanie dystansu. I to się udało! Jak kolano? Otóż muszę szczerze powiedzieć - cudu nie było. Opaska i maść nie sprawiły, że przestało mnie ono boleć, aczkolwiek było o wiele lepiej niż dnia poprzedniego. O niebo lepiej wyglądała też sytuacja mojego żołądka. Pierwszy raz dał o sobie znać dopiero po kilkunastu kilometrach, ale był to żaden ból. Ot po prostu czułem, że wszystko mi się przewraca, a i to szybko zniknęło. Pokonałem 15 kilometrów i 228 metrów średnim tempem 5:05/km, a więc i pod tym względem nie było najgorzej.
   W środę jednak czekała mnie jeszcze jedna "niespodzianka". Otóż wróciłem do domu dopiero około 23. W związku z tym zastanawiałem się nad rezygnacją z czwartkowego treningu, bo kładąc się przed północą istniało duże prawdopodobieństwo, że około 4 będę niewyspany :) Na moje "nieszczęście" to nie był zwykły czwartek tylko Tłusty Czwartek, a więc "pączki + bieganie" albo rezygnacja z obu. O 5:30 stałem już przed domem i czekałem aż Gremlin połączy się z satelitami. W kieszeni czekały już pieniądze na wizytę w piekarni. Tak jak w środę tak i w czwartek nie miałem zamiaru skupiać się na tempie. Nie wiedziałem też gdzie pobiec, kręciłem się bez żadnego celu po mieście wiedząc jedynie tyle, że pod koniec treningu muszę zalecieć do piekarni. Po pokonaniu 11 kilometrów spotkałem Małą, która podłączyła się do mnie i razem ruszyliśmy polować na pączki. Wybór był naprawdę spory jednak zdecydowaliśmy, że weźmiemy wszystkie smaki inne i podzielimy je tak, żeby każdy mógł spróbować każdego. Z piekarni, już z pełną reklamówką, polecieliśmy prosto do domu, aby zająć się "degustacją".
   Tego dnia pokonałem w sumie nieco ponad 14 kilometrów (14,177km) w czasie 1:13:43. Ale co najważniejsze nie miałem problemów z żołądkiem, a i kolano niespecjalnie bolało. Choć w tym wypadku wiem, że powrót do pełnej sprawności jeszcze trochę czasu zajmie. Po treningu oczywiście "pączko-pochłanianie" razem z Pati, Małą, tatem i Jurasem. W końcu i biegacz może sobie pozwolić, aby uczcić taki dzień jak Tłusty Czwartek chociaż jednym pączkiem. Tym bardziej, że jak mówi stary przesąd - jeśli ktoś w tłusty czwartek nie zje ani jednego pączka – w dalszym życiu nie będzie mu się wiodło :)

2 komentarze: