Na skróty

26 maja 2014

Lidzbarskie piekło - relacja z X Lidzbarskiego Biegu Ulicznego

   Tym razem to nie będzie zwykła relacja. Ale i o biegu w Lidzbarku ciężko powiedzieć, że był zwykły. To była impreza z tych nie do zapomnienia. I to raczej nie w znaczeniu "było tak super, że będą o niej zawsze pamiętał". Tutaj bardziej chodzi o coś w stylu "choćbym nie wiem jak się starał, to nie zapomnę tego biegu".     I nie mówię tylko i wyłącznie o niedociągnięciach organizacyjnych (a tych niestety było sporo). Sam wykazałem się niemałą głupotą w ogóle zapisując się na bieg. A dlaczego tak piszę?*
   Otóż ostatni weekend był moim ostatnim weekendem przed zmianą stanu cywilnego. I żeby jakoś to uczcić, wybraliśmy się ze znajomymi na kilka dni na domek nad jezioro. Zaś ukoronowaniem wyjazdu, w ostatni dzień przed powrotem do Gdańska, miał być X Lidzbarski Bieg Uliczny. Wiadomo - przed zawodami należy zadbać o kilka rzeczy, takich jak chociażby nawodnienie, odpowiednie odżywianie i dużo snu. Nie zagłębiając się specjalnie w szczegóły - polegliśmy na wszystkich frontach. Piszę w liczbie mnogiej, gdyż nie tylko ja wpadłem na pomysł połączenia świętowania z bieganiem. Również Monika i Kamil byli na liście startowej.

   Niedzielny poranek - no cóż - nie należał do najprzyjemniejszych. Jednak skoro już się podniosłem... Wrzuciłem w siebie porcję owsianki, choć chyba tylko z przyzwyczajenia, bowiem byłem tak naładowany po ostatnich dniach, że energii z powodzeniem powinno mi wystarczyć na kilka maratonów. Tego dnia nie była w stanie pobudzić mnie do życia nawet poranna kawa. Wstawałem z myślą - dajcie mi spać.
   Około 8 zebraliśmy się całą czwórką po odbiór numerów. Zaplanowałem, że jak najszybciej odbierzemy pakiety i dopiero potem będziemy myśleć o śniadaniu dla reszty biegaczy (Monika, Kamil), fotoreporterów (Pati) i kibiców (mama).
   W tym miejscu zwykle piszę - "odbiór pakietów przebiegał szybko i bez najmniejszych problemów". Zwykle, ale tym razem nie byłoby to tak do końca zgodne z prawdą. Otóż w biurze zawodów jedna osoba do obsługi biegu głównego (wydawanie numerów + zapisy nowych zawodników) to trochę za mało. Całe szczęście, że byliśmy wcześnie i nie musieliśmy niepotrzebnie się stresować. 
   Sam pakiet składał się z numeru, chipu oraz małej butelki wody. Chociaż np. Mała tej ostatniej nie dostała. Zresztą tego dnia mojej siostrze w ogóle szczędzono wody - ale o tym później. Wracając do pakietu - bieg był darmowy, więc nie ma co marudzić. Wszystko co niezbędne, a więc chip i numer, się w nim znalazło.
   Start biegu głównego zaplanowano na godzinę 11:15. I tutaj rodzi się pewne pytanie - czy nie lepiej, aby taki bieg startował dużo wcześniej albo dużo później? Wiadomo, że w okresie majowo-czerwcowym może już być gorąco. Zapewne, gdyby bieg miał się odbyć o godzinie 8-9, pojawiłby się problem z biegami dla dzieci. Wiadomo, że to nie maraton i nikt nie będzie się bawił w dwudniową imprezę. Ale może warto byłoby pomyśleć w przyszłym roku o starcie o godzinie 16-17? Po co skazywać biegaczy na katowanie się w największy upał? Szczególnie jak ma się problemy z zapewnieniem wody.
   Na miejscu startu pojawiliśmy się całą ekipą już około 10:30. Było sporo znajomych twarzy, więc trochę pogadaliśmy, a następnie polecieliśmy we trójkę na rozgrzewkę. Bieg miał się odbyć na 3,3-kilometrowej pętli, którą mieliśmy pokonać trzykrotnie. Chcąc zobaczyć jak wygląda początek okrążenia wybraliśmy się na niego w ramach rozgrzewki. Nie wyglądało to przyjemnie. Zresztą zobaczcie sami profil całego biegu:
Profil biegu - 3 pętle
I może nie byłoby aż tak tragicznie, gdyby nie temperatura. Blisko 30 stopni - nie tylko my mieliśmy niespecjalną ochotę na bieganie.
   No ale skoro powiedziało się A to trzeba było powiedzieć B. Ustawiliśmy się na starcie i punktualnie o 11:15 ruszyliśmy przed siebie. Gdyby nie weekendowy wypad założyłbym sobie tempo 4:30/km. Jednak naprawdę nie czułem się w stanie na taki bieg. Od startu mocno polecieli Mała z Kamilem. Ja wolałem zostać z tyłu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy Gremlin po pierwszym kilometrze wskazał czas - 4:23. Tym bardziej, że to był najtrudniejszy fragment. Pobiegłem ponad swoje aktualne możliwości i tak też się czułem. Sił na pewno nie dodawały też okrzyki z okien typu "a żebyście się wszyscy ****". Cóż ja się nie przewróciłem :)
   Wracając do biegu - biegłem za szybko i  to nie mogło się dla mnie dobrze skończyć. Zwolniłem do 4:36. Niestety to też nie pomogło. Dla mnie było już po biegu. Cierpiałem. Umierałem z bólu (nie pytajcie czego - wtedy bolało mnie wszystko). Kląłem w głowie na czym świat stoi. Nie wiem, czy kiedykolwiek czułem się gorzej. Chciałem zejść z trasy. Pierwszy raz byłem tak bliski zakończenia przedwcześnie biegu - w końcu miałem w nogach dopiero nieco ponad 2 km!
   Przed rokiem sporym minusem był punkt nawadniający. Był zlokalizowany w miejscu, w którym biegacze biegli w obu kierunkach - jedni kończąc pętlę, inni zaczynając kolejną. Niestety kubeczki stały tylko z jednej strony, przez co często dochodziło do kolizji.
   Nie uwierzyłem w to co zobaczyłem, ale w tym roku punkt z wodą był dokładnie w tym samym miejscu. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz biegło się koło niego tylko na końcu pętli, więc nie było mowy o zabieganiu sobie drogi i wpadaniu na siebie. Nie mam jednak zielonego pojęcia dlaczego punkt znajdował się w połowie zbiegu, w cieniu, a nie tam gdzie wszyscy umierali - na końcu 2-kilometrowego podbiegu! Czy tak ciężko wpaść na pomysł, że to właśnie tam najbardziej przydałaby się woda?
   Na drugim okrążeniu olałem już całkowicie wskazania Gremlina. Nie liczyło się już nic poza postawieniem kolejnego kroku. Tak, nie pomyliłem się i nie koloryzuję. W pewnym momencie walczyłem ze sobą o każdy kolejny krok. Było ciężko, a kawałek przed sobą zobaczyłem, że Monika oderwała się od Kamila i sama próbowała dojść resztę kobiet. 
   Na drugim okrążeniu zrównałem się z Kamilem, który powiedział tylko "nie wiem jak Ty, ale ja walczę już tylko o to, żeby nie było dubla". Chciałem powiedzieć, że ja już nawet na to nie mam siły, ale... nie miałem siły wypluć jakichkolwiek słów. Nie odpowiedziałem więc nic. 
   We wspomnianym miejscu, w którym marzył mi się punkt z wodą, znalazł się jeden kibic, któremu cholernie chcę w tym miejscu podziękować - DZIĘKUJĘ! Gość zorganizował własną wodę, metalowy kubeczek i dawał biegaczom wodę. Mnie również podał kubek, biegł ze mną aż się napiłem po czym brał kubek i leciał do następnego biegacza. Dla mnie ten Pan wykazał się większą przytomnością niż organizatorzy!
   A jak już zacząłem ponownie o organizacji... Muszę wspomnieć również o żołnierzach, którzy stali na trasie w kilku miejscach. Pytanie tylko - po co?! Mieli pokazywać drogę? Ok - chociaż trasa w miarę prosta a i tak w kilku newralgicznych punktach ich zabrakło. Szkoda jednak, że ci sami żołnierze nie wpadli na pomysł, aby powstrzymać wchodzących na trasę, czasami bezmyślnie, czasami nieświadomie,  pieszych. Dwukrotnie na drodze stanęli mi przechodnie. A nie tylko ja miałem takie sytuacje. A wszystko przez to, że koledzy w mundurach byli zbyt pochłonięci - no cóż - czymś innym.
   Pętla numer dwa to również powtórka z rozrywki, a dokładnie sprzed roku - brak kubeczków na punkcie z wodą. Przed rokiem było dokładnie to samo! I szkoda mi jedynie dziewczyn, które tę wodę rozdawały, bo co one miały zrobić? Na początku myślałem, że tego problemu nie było, bo ja wodę dostałem. Jednak po biegu dowiedziałem się, że nie wszyscy mieli ten przywilej. To właśnie tutaj Mała usłyszała "nie mamy kubeczków", tak więc znowu nie załapała się na wodę. Wyobrażacie sobie bieg w upalnym słońcu i rozłożone ręce wolontariuszy na punkcie nawadniające? Sorry taki mamy klimat.
   I wcale to nie jest śmieszne. A już na pewno nie było śmieszne dla zawodnika, który zasłabł w końcówce. Ale zanim o nim, to wrócę jeszcze na trzecią pętlę. Kamil, z którym wcześniej się zrównałem, ponownie mi uciekł. Zobaczyłem za to, że zbliżam się do Małej. Masz ci los - sam ledwo przesuwałem się do przodu (8. km - 5:03/km), a mimo to doganiałem siostrę. Widziałem, że z nią też nie jest już dobrze. Na szczęście na ostatnim okrążeniu znalazły się już kubeczki. Wziąłem jeden i wylałem Małej na plecy. Żadne z nas już nie chciało się ścigać. Myśleliśmy tylko o tym, aby zakończyć bieg. Na metę wpadliśmy trzymając razem uniesione ręce.
   Tego dnia walczyliśmy z wykończonymi organizmami, koszmarną pogodą i nie ma co ukrywać - słabą organizacją. Lidzbark Warmiński to moje rodzinne miasto i nie chcę specjalnie narzekać, ale to co się tam działo, to niestety była organizacyjna klapa. Całe szczęście, że nic poważnego nikomu się nie stało. Choć w końcówce mieliśmy jeszcze sceny grozy, kiedy jeden z biegaczy zasłabł na kilkaset metrów przed metą. Wyobraźcie sobie, że najpierw wzywano pomoc pocztą pantoflową krzycząc do siebie, aż w końcu spiker wezwał Joannitów, którzy zaczęli.... nalewać mu wody w usta. Karetka pojawiła się na miejscu po około 15-20 minutach. Nie wiem jak dalej potoczyły się jego losy, mam jednak nadzieję, że wyszedł z tego bez większych obrażeń.
   Jednak, żeby nie kończyć tak pesymistycznie - nie brakowało również pozytywnych aspektów. Kamil, który ostatecznie wyprzedził Monikę, nabiegał życiówkę! Czyli nawet na tak trudnej trasie można było to zrobić :) Ponadto znowu miałem okazję nawiązać nowe znajomości. Zbiłem całą masę piątek - to jest właśnie to co mnie napędza! W wigilię Dnia Matki mogłem też zaprezentować się właśnie przed własną mamą, która mocno nas dopingowała razem z Patrycją. No i właśnie - ten bieg przejdzie też do historii jako ostatni oficjalny start przed ślubem. Mogę go więc nazwać "biegiem kawalerskim" :)

* po napisaniu całości tekstu uważam, że wcale nie było tak źle jak chciałem to opisać na początku tego. Mimo wszystkich niedociągnięć, wiążą się z tym biegiem także pozytywne wspomnienia. Dlatego wcale nie chcę o nim zapominać :) I nie żałuję, że się na niego zapisałem. Chociaż następnym razem planując taki weekendowy wypad, wolałbym biegać w pierwszy, a nie ostatni dzień :)



3 komentarze:

  1. Myślałam, że to tylko ja umierałam :). Jako początkujący biegacz wystawiłam się na niezłą próbę charakteru i zdolności wytrzymałościowych organizmu :) Moja Mama też pomagała z wodą na trasie. Słyszała taki tekst od osoby organizującej, że jak zabrakło kubeczków aby zbierali te z ziemi i nalewali w nie wody .... Bez komentarza.... Ale i tak najważniejsze, że się nie poddaliśmy :) Pozdrawiam serdecznie Alicja

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak - biegi w Lidzbarku to prawdziwa próba charakteru :) Większość umierała w trakcie zawodów i szkoda że organizatorzy nie do końca zadbali aby ograniczyć te katusze :)

      Usuń
  2. Nic pozytywnego w sumie ale od tak utytuowanych zawodników usłyszeć że zdychali na trasie może być podbudujące ;) Pierwszy raz w życiu 3 razy musiałem się chwilę przejść bo dziwnych dreszczy dostawałem z przegrzania organizmu i tętna ponad 200 ... masakra. Ale błędy amatora typu pierwsze 3 km poniżej 4:10 ... a potem walka o przetrwanie bez chwili chłodu nie pomagała. Ale takie biegi są uczące i ja coś na bank z niego wyniosłem :) Pozdr.

    OdpowiedzUsuń