No i w końcu nadszedł nieunikniony moment - początek przygotowań do 40. Berlin Marathon! Do startu zostało 15 tygodni. Tak więc najwyższa już pora skończyć zabawę i rozpocząć orkę. Nie ma co się oszukiwać to będzie niezwykle trudny okres. Tym bardziej, że przyjdzie ponownie godzić trening z pracą i innymi obowiązkami. Ale to dopiero za jakiś czas, a okres przygotowań mogę uznać już za rozpoczęty.
Otóż w poniedziałki z założenia nie biegam. Tym razem jednak postanowiłem złamać tą zasadę? Dlaczego? Otóż mój weekendowy kilometraż to zaledwie około 20 kilometrów. Zdecydowanie zbyt mało. I tak, żeby wszystko się zgadzało podjąłem decyzję, że tydzień rozpocznę od biegu z Pępowa do Gdańska. Mało brakowało, a nic by nie wyszło z owej decyzji, aczkolwiek trochę dobrej woli i determinacji tym razem wystarczyło. O czym mówię?
Nie wiem czy uwierzycie, ale... zaspałem. Z Lidzbarka wróciliśmy dość późno, poprzednią noc zarwałem i tak jakoś się złożyło, że w poniedziałkowy poranek obudził mnie głos Patrycji pytający która godzina, bo wszyscy w domu już wstali. Była 5:35. Ok ktoś może powiedzieć, że to i tak środek nocy, ale zamierzałem pokonać rano prawie 20 kilometrów i o godzinie 8 zameldować się na uczelni!
W pierwszej chwili pomyślałem, że plany biegowe wzięły w łeb. Poszedłem przygotować owsiankę, zasiadłem do komputera i kiedy tak konsumowałem śniadanie przez głowę przemknęła mi myśl, że może jeszcze nie wszystko stracone. W końcu było dopiero kilka minut po 6 więc jakbym się sprężył i wybiegł około 6:30 to miałbym około 1,5h czasu, a nawet kwadrans więcej, bo zajęcia wg planu miały się zacząć 8:15.
Decyzja zapadła błyskawicznie. Szybka toaleta, strój biegowy, Gremlin, na nogi Glide'y i byłem gotowy do drogi. Spod domu wyruszyłem dokładnie o godzinie 6:36. Nie skłamię jeżeli powiem, że nie czułem się ani zbyt świeżo, ani lekko, ani rześko. Na żołądku wciąż zalegała mi wczorajsza pizza i dzisiejsza owsianka. Do tego czułem że pół godzinki snu więcej to wcale nie byłoby za dużo.
No ale skoro powiedziało się A to trzeba było powiedzieć B. Przeważnie wspominam o pierwszym, rozgrzewkowym kilometrze. Dzisiaj takich kilometrów miałem aż trzy! Biegłem nieco wolniej niż 4:50/km i za nic w świecie nie mogłem przyspieszyć. To było ponad moje siły.
Zwrot nastąpił dopiero na 4. tysiączku. Wtedy już poczułem się lepiej. Zacząłem łapać wigor, wracała radość. Było po prostu tak jak być powinno. A z każdym krokiem poziom endorfin w moim organizmie wyraźnie wzrastał.
Biegło mi się tak świetnie, że w końcówce jeszcze przyspieszyłem, aby mieć pewność, że nie spóźnię się na zajęcia. Ostatecznie zameldowałem się na uczelni po zaledwie 82-minutowym biegu. Okazało się, że odległość dzieląca dom Patrycji rodziców i budynek Hydro Politechniki Gdańskiej to dokładnie 18 kilometrów oraz 74 metry. Uzyskałem średnie tempo 4:33/km. Zaś średnie tętno wyniosło 139 uderzeń na minutę.
Jeżeli zaś chodzi o wtorkowy trening to mogę go opisać następującymi słowami: "Taki sam, a zarazem całkowicie różny". Dlaczego taki samo? Ponieważ dzisiaj znowu pokonałem podobny dystans w podobnym tempie. Tak jak w poniedziałek zrobiłem sobie spokojne bieg w I zakresie. Jednak w przeciwieństwie do biegu sprzed 24 godzin, tym razem od samego początku czułem się rewelacyjnie. Byłem jakby to powiedzieć - głodny biegu. Pazernie rzucałem się na każdy kolejny metr trasy.
Z domu wyszedłem około 8 rano. Na podwórku panowały idealne warunki do biegania. Było bezwietrznie, temperatura wahała się w granicach 16-17 °C, niebo było zasnute chmurami, z których co jakiś czas spadało kilka kropel deszczu. Coś cudownego.
W dodatku wciągnąłem na siebie świeży i pachnący strój prosto z suszarki. Nogi obułem nieco wulgarne jeżeli chodzi o kolorystykę eNBki i ruszyłem przed siebie.
Rozważałem bieg do Auchan, jednak uznałem, że 21 kilometrów to trochę za dużo jak na wtorkowy poranek. Ostatecznie za cel obrałem sobie gdański Jasień. Aby jednak nieco urozmaicić sobie trasę do Jasienia doleciałem od strony ulicy Leszczynowej. Przy okazji mogłem zmierzyć się z kilkoma dodatkowymi podbiegami.
Dystans jaki w sumie pokonałem tego dnia to 17 kilometrów i 17 metrów. Zajęło mi to 1 godzinę i... 17 (:)) minut oraz 40 sekund. Tak więc średnie tempo wyniosło 4:34/km. Jeżeli zaś chodzi o pracę serducha to dzisiaj zmusiłem je do średnio 136 uderzeń na minutę.
Patrząc więc tylko i wyłącznie na liczby można by rzecz, że poniedziałkowy i wtorkowy treningi niemalże identyczne. Jednak nic bardziej mylnego! W poniedziałek przez pierwsze kilometry naprawdę czułem się fatalnie. Dzisiaj zaś od samego początku do końca było fantastycznie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz