Pobudka o 3:17. No nic skoro już się przebudziłem to skoczę szybko do toalety i wracam kontynuować sen. Tak pomyślałem i z taką myślał podniosłem się z łóżka. Niestety do teraz, a jest już blisko 14, nie udało mi się do niego powrócić. Otóż kiedy już nieco się rozbudziłem doszło do mnie, że mam zajęcia na 9. Może gdybym spał u Pati zdecydowałbym się na bieg na uczelnię, ale z Chełmu na politechnikę jest zaledwie 7-8 kilometrów. Nie miałem jakoś weny do wymyślania trasy, a więc podjąłem decyzję, że najpierw pobiegam, a później udam się na zajęcia.
Wyjrzałem za okno, a tam wszystko wręcz krzyczało - IDŹ BIEGAĆ! Niebo bez ani jednej chmury, wschodzące słońce i do tego ćwierkające ptaki. Jedynie wiatr wzbudził we mnie lekki niepokój, ale ponoć mówi się, że "ideałów nie ma". Widać dotyczy to również pogody. Tym bardziej, że temperatura także bliska perfekcyjnej - wg danych meteo z politechniki było około 11 °C .
Wciągnąłem na siebie koszulkę, spodenki, buty i mogłem ruszać w trasę. Była godzina 5:00, a ja ubrany w czarno-żółte, można by rzec kaszubskie, barwy rozpocząłem dzisiejszy bieg. Zamierzałem podobnie jak wczoraj polecieć na Jasień i skończyć pod osiedlowym sklepem na Chełmie.
Zacząłem jakoś tak niemrawo. Niby było wszystko ok, ale nie mogłem w 100% złapać właściwego rytmu. Pierwszy tysiączek zajął mi 5 minut i tyleż samo sekund. Wolno, kurczę wolno. Chociaż w sumie pierwszy odcinek jest rozgrzewająco-dogrzewający. No dobra, ale ja w zasadzie nie czułem się nierozgrzany. Czułem, że bytowskie, krwawe pamiątki na stopie ponownie zaczęły "wydzielać płyny". Michał Ty leniu! Masz za swoje skoro nie chciało Ci się zakleić obtarć plastrami.
No ale przecież to żaden problem. Może będzie mniej komfortowo, ale generalnie można biec. Tak więc biegłem. To na co zwróciłem uwagę to totalne pustki. I to zarówno na chodnikach, jak i na ulicach. Mało tego - nawet autobusy i tramwaje nie były specjalnie przeładowane.
Na Jasieniu dokonałem drobnej modyfikacji trasy. Zrobiłem swoją pętlę w przeciwnym kierunku. Ot taka drobna zmiana, a już mogłem się poczuć jakbym biegał tutaj po raz pierwszy.
Kiedy Garmin poinformował mnie, że pokonałem 16 kilometrów doleciałem akurat do sklepu. Wcisnąłem STOP i... pocałowałem klamkę. Okazało się, że jestem o jakieś 15 minut za wcześnie. Niewiele się nad tym zastanawiając ponownie wcisnąłem start na Gremlinie i poleciałem do pobliskiej piekarni. Ta na szczęście była otwarta i około 10 minut później byłem już w domu ze świeżą grahamką na II śniadanie.
W sumie pokonałem 17 kilometrów i 562 metry w godzinę 20 minut oraz 43 sekundy. Średnie tempo 4:36/km, zaś średni puls 132 bpm, a więc wartości identyczne jak te wczorajsze.
Muszę wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy. Otóż mimo obaw o kolana (w końcu miałem problemy z nimi w ostatnich czasach) zdecydowałem się na dorzucenie od czasu do czasu kilku kilometrów na rowerze. Nie jest to trening, nie używam GPS'a, nie kontroluję czasu, tempa, tętna ani niczego innego. Ot po prostu zrezygnowałem z komunikacji miejskiej. Tym sposobem od początku tygodnia pokonałem około 60 kilometrów i... uwaga... z kolanami jest wszystko ok. Mało tego, po każdej takiej przejażdżce wydaje mi się, że jest wręcz lepiej. Może więc ból w okolicy kolan wynika ze słabych mięśni, ścięgien, więzadeł czy czegoś takiego...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz