W końcu nadeszła sobota, a wraz z nią zawody - Kaszubski Bieg Lesoków. Dla jednych kolejny bieg z cyklu Kaszuby Biegają, dla innych okazja do przebiegnięcia około 10-kilometrowej, bardzo ciekawej trasy. A dla mnie? Dla mnie to miało być zwieńczenie wiosny. Co by nie gadać - bardzo udanej i owocnej wiosny.
Do Szemudu pojechaliśmy razem z Patrycją i Kamilem, a więc skład osobowy dokładnie taki sam jak w Bytowie. Po drodze trochę pobłądziliśmy, gdyż okazało się, że część dróg jest zamknięta, aczkolwiek na miejscu stawiliśmy się na około godzinę przed biegiem. Odbiór pakietów, jak podczas większości zawodów, bez najmniejszych problemów - szybko i sprawnie.
Wśród startujących spora liczba znajomych twarzy. Była więc okazja, żeby porozmawiać, pośmiać się i ogólnie chłonąć atmosferę biegu. Około 10:45 krótka rozgrzewka i można było zająć miejsce na starcie. Tym razem ustawiłem się w drugiej linii. Faworytów było trzech i wśród pozostałych biegaczy krążyły pogłoski, że owa trójka jest naprawdę mocna.
Około 11 krótkie liczenie (to nie pomyłka - spiker zamiast odliczać od 10 do 1 zaczął liczyć od 1 do 10 :-)) i wystrzał startera! Czołówka od razu wyrwała przed siebie, a cała reszta szukała sobie odpowiedniego miejsca.
Na dzień dobry musieliśmy zmierzyć się z dość sporym zbiegiem a chwilę dalej czekał na nas podbieg. Czas pierwszego tysiączka na poziomie 3:33 nie napawał mnie mocno niepokojem, ale to głównie ze względu na to, że wiedziałem, że swoje piętno na tym wyniku odcisnął owy zbieg. Drugi kilometr już bardziej płaski i co najważniejsze, na tym odcinku skończył się asfalt. Przez resztę trasy mieliśmy brodzić w mniejszym lub większym piachu. Tempo 3:36/km z drugiego kilometra było już nieco zastanawiające. Albo Gremlin mnie okłamywał albo biegłem zdecydowanie za szybko.
Kilometr 3. to już jeden długi, choć niezbyt stromy, podbieg - czas 4:08. Tutaj odpadł jeden z faworytów - najprawdopodobniej kontuzja. A na zakończenie tego odcinka niespodzianka - zmiana kierunku trasy. Według tego co było podane na stronie internetowej, mieliśmy pokonywać leśną pętlę zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a tymczasem pilot poprowadził nas w przeciwnym kierunku. Tak więc to co wczoraj, podczas zaznajamiania się z trasą, uznałem za podbieg, dzisiaj było zbiegiem i odwrotnie.
Muszę przyznać, że biegło mi się naprawdę ciężko. Trasa była wymagająca, a konkurencja sprawiała, że nie było nawet chwili wytchnienia. Takie bieganie w grupie ma to do siebie, że nikt nie chce odpuścić. Nawet kiedy wydaje się, że za nic w świecie nie jest się w stanie utrzymać tempa, to jednak się nie zwalnia. No bo jak - skoro gość obok mnie daje radę to ja też mogę!
W pewnym momencie udało mi się nawet wskoczyć w okolice 5. miejsca! Mało tego - biegłem na tej pozycji do około 8-9. kilometra. Jednak podczas ostatnich biegów zawsze wyprzedzało mnie w końcówce dwóch biegaczy - Jakub Went oraz Andrzej Cechmann. I kiedy na 9. kilometrze przeleciał koło mnie pierwszy z nich, muszę powiedzieć szczerze - ulżyło mi. Może to trochę głupio brzmi, ale ten gość, na dzień dzisiejszy, jest naprawdę ode mnie dużo mocniejszy. Jednak nigdzie nie było Pana Andrzeja, a do mety został zaledwie kilometr.
Kiedy doleciałem do ostatniej prostej widziałem przed sobą zawodnika w odległości około 200-300 metrów, wydawało mi się również, że słyszę kogoś za plecami. Powiedziałem sobie wtedy, że teraz albo powalczę z tym przede mną albo dam się wyprzedzić temu za mną. Próba utrzymania tempa nie wchodziła w grę. Zerwałem się - ten ostatni raz, na największym i najgorszym podbiegu na trasie. Na szczycie wzniesienia miałem już rywala na wyciągnięcie ręki. I wiecie co? On w tym momencie się odwrócił, zobaczył mnie i... przyspieszył. Jak on to zrobił? Skąd miał siły? Pojęcia nie mam :)
Może nie udało mi się zyskać pozycji, ale do samego końca już nikt mnie nie wyprzedził. A na mecie czekała już Patrycja! Zdjęcia, buziak, medal, woda i w końcu można było odsapnąć. Po chwili na mecie zameldował się Piotrek i razem poszliśmy trochę potruchtać. Po kilku minutach nasze grono się jeszcze powiększyło, bo również Kamil dotarł szczęśliwie do mety. Szybki prysznic, kaszubski bigosik i wyniki. Garmin pokazał mi 38:40 i dystans 10,2 kilometra, a więc niemalże dokładnie tyle, ile podawał organizator. Natomiast mój oficjalny czas (nie było wyników netto) to 38:41! Pozwoliło mi to na zajęcie VII miejsca oraz na zwycięstwo w kategorii mężczyzn do lat 30 (pierwszych 6 miejsc zostało nagrodzone za wynik w OPEN).
Kiedy Patrycja zaproponowała, że powinniśmy to uczcić z Kamilem jakimś piwem, nawet przez myśl mi nie przeszło, że ta propozycja ma drugie dno. Otóż zaraz po biegu zostałem porwany i wywieziony do Lidzbarka. Okazało się, że moja przyszła żona i obecna siostra uknuły spisek i potajemnie zapisały mnie na IX Lidzbarski Bieg Uliczny. Ale o tej imprezie napiszę w kolejnym poście...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz