Na skróty

18 czerwca 2013

Lidzbarska zaDyszka - IX Lidzbarski Bieg Uliczny

   To miała być normalna niedziela. Planowałem zrobić długie wybieganie, a potem spędzić miły dzień z Patrycją w Gdańsku lub Pępowie. Jednak tak jak wspomniałem w poprzednim poście, za sprawą Pati i Moniki, moje plany zostały pokrzyżowane. Znalazłem się na liście IX Lidzbarskiego Biegu Ulicznego i już w sobotę wieczorem byłem w Lidzbarku. Do którego zostałem zawieziony bezpośrednio z Szemudu. Tak więc jedyne co miałem ze sobą to strój do biegania oraz wywalczony puchar. 

   W związku z tym, że niezbyt często bywam w domu pozwoliłem sobie na nieco dłuższe wieczorne posiedzenie. I tak położyłem się spać dopiero około 1, a już 2 godziny później obudziła mnie burza. I to jaka! To było prawdziwe urwanie chmury, do tego tak błyskało, że momentami robiło się widno jak za dnia. Przed biegiem obawiałem się, że może być upał podczas zawodów. Teraz zastanawiałem się czy mam w domu jakąś kurtkę przeciwdeszczową.
   Jednak kiedy wstałem po 6 na owsiankę, po burzy nie było już śladu. Nie dość, że nie padało to na ulicach nie było widać ani jednej kałuży. Zapowiadał się ciepły, słoneczny dzień. Innymi słowy wymarzona pogoda dla urlopowicza i zarazem koszmar dla biegacza.
   Start biegu zaplanowany został na 11:20, jednak około 9 musieliśmy stawić się w biurze po odbiór pakietów. Tym razem trwało to nieco dłużej niż chociażby dzień wcześniej w Szemudzie, ale wierzę, że wraz z każdą edycją będzie to wyglądało coraz lepiej.
   Kiedy już mieliśmy numery poszliśmy z Patrycją i Moniką do mieszkających niedaleko dziadków. Zrobiliśmy sobie tam prywatną szatnię i depozyt :) W okolice startu wróciliśmy dopiero na niecałą godzinę przed biegiem. Na miejscu dołączyła do nas wierna kibicka - mama, Pati "uzbroiła" aparat i nadszedł czas na rozgrzewkę. Kilka minut truchtu, parę przebieżek i można było ustawić się na starcie.
   Do zawodów przystąpiło blisko 100 biegaczy i biegaczek. Jednak nie będę ukrywał, że dla mnie całe zawody miały rozegrać się jedynie pomiędzy dwoma zawodnikami - mną i Marcinem Powidłem. Jedyna klasyfikacja jaka mnie interesowała to "najlepszy lidzbarczanin". Z Marcinem ścigałem się do tej pory jedynie wirtualnie, a teraz nadeszła pora na bezpośrednią konfrontację. Śledziłem jego wyniki w poszczególnych biegach i wiedziałem, że jeżeli się postaram to będę w stanie nawiązać z nim walkę. W tym sezonie osiągaliśmy zbliżone rezultaty i to pozwalało mi mieć nadzieję na wyrównaną rywalizację.
   Około 11:30 wystartowaliśmy! Jak z procy wystrzeliła czołówka oraz parę osób, które chyba nieco przeceniły swoje możliwości. Pierwszy kilometr to chyba najgorszy fragment na całej trasie - długi podbieg, w dodatku w połowie po bruku. Dlatego niezbyt zmartwił mnie czas jaki wykręciłem na tym odcinku - 3:51. W tym momencie zajmowałem miejsce zaraz za pierwszą dziesiątką. Jednak to co było dla mnie najważniejsze - nie było przede mną Marcina.
   Drugi odcinek poleciałem w 3:55 i to już było trochę niepokojące. Biegłem bowiem dość wolno, a mimo to wcale nie czułem się komfortowo. Jakby tego było mało ktoś z kibiców krzyknął do mnie - Brawo Marcin! Jaki Marcin!? Co jest!? Odwróciłem głowę na bok i... tak - mój dzisiejszy rywal był już koło mnie. Tymczasem ja już byłem zmęczony. Może nie brakowało mi tchu, ale nogi chyba wciąż odczuwały skutki wczorajszej rywalizacji. Pogoda też nie rozpieszczała - zero wiatru, żadnych chmur i palące słońce. A najgorszy był ten zapach rozgrzanego asfaltu.
   Na 3. kilometrze Marcin zapytał mnie jak się czuję. Nie czarowałem, powiedziałem że 24 godziny to chyba zbyt mało na regenerację jak dla mnie. 
   Trasa lidzbarskiego biegu składała się z dwóch pętli po 5 kilometrów. Udało mi się trzymać Marcina do końca pierwszego okrążenia. Jednak już na początku drugiego, na tym koszmarnym dla mnie tego dnia podbiegu, zaczął mi odjeżdżać. Już wtedy wiedziałem, że nie dam rady, że jest dla mnie po prostu za mocny. Z każdym kolejnym kilometrem odjeżdżał mi coraz bardziej.
   A trzeba uczciwie przyznać, że wcale nie lecieliśmy w jakimś zawrotnym, mocnym tempie. Kręciliśmy czasy około 4:00/km. Moje tętno ani razu nie przekroczyło 180 uderzeń na minutę, podczas gdy w Szemudzie dochodziło do 186 bpm. Wydawać by się mogło, że mógłbym spróbować podjąć walkę. Jednak nie dzisiaj. Tego dnia Marcin był dla mnie za szybki. Ostatecznie na mecie zameldował się z czasem 37:50 plasując się na 12. pozycji.
   Tym czasem ja zawody ukończyłem na niezbyt szczęśliwym, przynajmniej tego dnia, 13. miejscu. Dwadzieścia siedem sekund - dokładnie tyle dzieliło mnie od tytułu "najlepszego lidzbarczanina". Dzisiaj się nie udało go zdobyć, jednak na pewno jeszcze będę próbował. A to co mogę teraz zrobić to szczerze pogratulować Marcinowi - gratuluję! Naprawdę fajnie było wspólnie rywalizować na trasie.
   Jednak tego dnia zostałem całkowicie przyćmiony przez Monikę. Otóż moja siostra rozbiła bank i wygrała wszystko co było do wygrania. Zajęła I miejsce w klasyfikacji OPEN kobiet, a co za tym idzie nie miała sobie równych także w swojej kategorii wiekowej. Ponadto została "najlepszą lidzbarczanką"! Brawo!
   To była naprawdę niedziela pełna wrażeń. A wszystko to dzięki Patrycji (no i rzecz jasna Małej ;)) - po raz kolejny dziękuję Ci Skarbie. Nie dość, że dzięki Tobie miałem okazję pojawić się w domu, pobiec w rodzinnym mieście to jeszcze mogę wrócić do tego wszystkiego przeglądając zdjęcia! Życzę Wam, żeby każdy z Was miał u boku taką osobę :)






1 komentarz:

  1. Gratulacje dla Was obojga, szczególnie dla Moniki za "pudło". Siostra wymiata coraz bardziej :) Strasznie jestem ciekawa, jak wyglądają Jej treningi. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń