Tak zastanawiałem się przez dłuższy czas jak zatytułować tego posta i stwierdziłem, że "jazda bez trzymanki" najbardziej oddaje to co działo się w sobotę. Może nie była to "ostra jazda bez trzymanki", ale jednak. Dlaczego? Powodów było co najmniej kilka, ale po kolei.
Na zawody wybraliśmy się z Patrycją, Piotrkiem i Kamilem. Bieg zaplanowany był na godzinę 16:00, ale na Wyspie Sobieszewskiej musieliśmy być już godzinę wcześniej, aby zdobyć numer startowy.
Piszę zdobyć, bo po pierwsze nie byliśmy jeszcze zapisani, a po drugie organizatorzy... nie byli przygotowani na to, że ktoś zapisze się w dniu imprezy. Tak to przynajmniej wyglądało, bo jak inaczej nazwać fakt, że po wniesieniu opłaty zostałem poinformowany, że mój pakiet startowy za chwilę zostanie stworzony :) Pominę już fakt, że swoją zawartością odbiegał on od pakietów, które otrzymały osoby wcześniej zapisane. Zapisywałem się na ostatnią chwilę, więc sam sobie jestem winien :) Najważniejszy element, czyli numer startowy był! A jak już jesteśmy przy numerze to taka mała uwaga do organizatorów - może warto by było je nieco zmniejszyć i "wzmocnić". Pionowo nadrukowany numer na zwykłej kartce papieru formatu A4 miał bardzo małe szanse na przetrwanie ponad 21 kilometrów na trasie i w wielu przypadkach posłużył za wątpliwą dekorację" nadmorskich ścieżek.
Ale wróćmy do biegu. Pakiety są, pora więc przeobrazić się z "cywila" w "biegacza". I tutaj okazało się, że nie tylko organizatorzy średnio byli tego dnia przygotowani. Otóż zapomniałem Gremlina, a więc zamiast biec w określonym tempie musiałem bazować na własnym samopoczuciu oraz życzliwości innych. Mógłbym pożyczyć zegarek od Patrycji i na podstawie oznaczeń trasy (wtedy jeszcze nie wiedziałem, że nikt o takowych nie pomyślał) określać swoje tempo, aczkolwiek niespecjalnie miałem na to ochotę. To miał być start czysto treningowy, więc tempo nie było aż tak istotne. Tego dnia zrezygnowałem nawet ze swoich butów startowych, które zastąpiłem testowanymi eNBkami.
Około 15:30 wyruszyliśmy w stronę startu, którego zlokalizowanie też nie było takie łatwe jakby się mogło wydawać. Krótka rozgrzewka i ruszamy. Po pierwszych kilometrach byłem niezwykle zadowolony, że nie nastawiałem się na żadne rekordy. Trasa była trudna, bardo trudna, o wiele trudniejsza niż się spodziewałem. Może nie było specjalnie dużych podbiegów, ale pagórkowaty profil oraz duża ilość sypkiego piasku sprawiły, że pierwsze 5 kilometrów mocno dały się we znaki.
Dużo lepiej miało być po nawrocie (bieg rozgrywany był na dwóch pętlach). No właśnie... miało, a wcale nie było. Pominę już fakt, że czołówka nie widząc gdzie ma w ogóle biec, wbiegła na plażę i zmuszona była się wracać. Ja biegnąc nieco z tyłu nie miałem problemu ze znalezieniem drogi. Miałem za to problemy z krzakami, dziurami, piaskiem i betonowymi płytami, które można było pokonać w dwojaki sposób - skacząc nad nimi, bądź je obiegając. Spróbowałem jednego i drugiego i mając porównanie stwierdziłem, że bezpieczniej będzie zrezygnować ze skakania
Po pierwszych 10 kilometrach zajmowałem miejsce na początku 3. dziesiątki. Całkiem nieźle jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, że miał to być jedynie spokojny trening. Jak sprawdziłem dzisiaj w domu, pierwszą dychę pokonałem w 43:09. Niemal 2 minuty szybciej niż zakładałem. Wtedy jednak nie kontrolowałem czasu. Co kilka kilometrów pytałem innych w jaki czas celują i jakim tempem lecimy. Wiedziałem więc, że biegnę nieco za szybko, ale skoro noga podawała, biegło się bardzo komfortowo to postanowiłem trzymać równe tempo.
Przynajmniej do 15 kilometra. Po pokonaniu blisko 3/4 dystansu zdecydowałem się nieco przyspieszyć. Nie chciałem się wypruć, bo wiedziałem, że w niedzielę czeka mnie półmaraton wokół Jeziora Żarnowieckiego, ale uznałem, że lekkie podkręcenie tempa mi nie zaszkodzi. Udało mi się dogonić kilka osób i kiedy wydawało mi się, że do mety zostało już niezbyt wiele, znajomy poinformował mnie, że wg jego GPS'a mamy przed sobą jeszcze 4 kilometry biegu.
Poczułem się jakby ktoś mi wylał na głowę kubeł zimnej wody. Jednak uznałem, że dam radę. Olać spokojny bieg. Miałem okazję poćwiczyć mocniejszy finisz. Kiedy minąłem zakręt w lewo, prowadzący na pętle, pomyślałem, że już praktycznie jestem na mecie. Jeszcze bardziej przyspieszyłem. W momencie, gdy mijałem grupę kibiców ktoś krzyknął, że został zaledwie kawałek do mety. Jednak coś mnie tknęło i poprosiłem, aby sprecyzował słowo "kawałek". I to było dobre posunięcie, gdyż owy "kawałek" liczył sobie blisko 1000 metrów. Jednak się udało. Przebijając się pomiędzy spacerującymi po trasie plażowiczami doleciałem do mety. A tam już czekała na mnie Patrycja i Monika.
Ostatecznie zająłem 9. miejsce z czasem 1:28:36. Jak na planowany "I zakres" całkiem niezły rezultat. Jednak nie czarujmy się, aby to był tzw. easy run powinienem pobiec 20-30 sekund wolniej każdy kilometr. No ale trudno. Pomyślałem, że w najgorszym wypadku niedzielna połówka w tempie maratońskim zamieni się na niedzielne wybieganie :)
Prysznic po biegu to też nie była prosta sprawa, bo dwa natryski przy blisko 500 startujących to niezbyt pokaźna liczba. Jednak tego dnia nic nie było w stanie zepsuć mi dobrego nastroju - ani własne gapiostwo, ani niedociągnięcia ze strony organizatorów. Przyjechałem się dobrze bawić, zamierzałem się dobrze bawić i tak naprawdę dobrze się bawiłem. A taka postawa została nagrodzona podczas losowania, gdzie udało mi się wygrać 3-dniowy pobyt dla dwojga w Borach Tucholskich, na który wybiorę się nie z kim innym jak Moja Przyszła Żona. Przecież coś jej się należy za te godziny spędzone z aparatem na trasach biegów w całej Polsce :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz