O tym, że bieganie jest dla każdego, słyszał chyba każdy. Jedyne co trzeba mieć, to trochę chęci i samozaparcia. Jeżeli starczy nam zapału - sukces mamy gwarantowany. I nie wymyślam - wiem o czym mówię. Jeszcze dwa lata temu traktowałem ten rodzaj aktywności fizycznej jako największą karę. Dzisiaj jest to dla mnie sama przyjemność i najlepszy ze sportów.
Jeżeli zaś chodzi o ograniczenia to takowe nie istnieją. Sami wyznaczamy sobie granice, narzucamy limity. Od nas tylko zależy gdzie pobiegniemy i w jakim tempie. To, że ktoś biega kilometr w ciągu niecałych 3 minut, a na treningu pokonuje ich 30 nie znaczy wcale, że jest lepszy od kogoś kto na treningu spędza godzinę i w tym czasie przeleci 5 kilometrów. Bo i dlaczego miałby być lepszy? Najważniejsze, aby każdy z nich czerpał satysfakcję z tego co robi.
Ale odbiegłem trochę od tematu. Miałem bowiem napisać o swoim treningu. A również do niego nawiązuje tytuł posta. Otóż, tak jak zapowiedziałem, pokonałem wczoraj, po raz pierwszy tego lata, granicę! Z Niemiec pobiegłem prosto do Holandii.
W Oldenzaal musiałem być przed godziną 9. Mając więc do przebiegnięcia nieco ponad 21 kilometrów, a dodatkowo w planach rozciąganie oraz II śniadanie wyruszyłem spod domu około 6:10.
Zacząłem w tempie 4:40/km i jak się okazało, był to mój najwolniejszy odcinek. Jednak już w domu, zaraz po przebudzeniu, zorientowałem się, że coś jest nie tak z moją kostką. A w zasadzie to ból czułem w okolicach kostki. Jednak noga nie była spuchnięta, ból nie był nie do zniesienia więc nie widziałem potrzeby zrezygnowania z treningu. Wydaje mi się jednak, że to co mogłem zrobić, to założyć Adidasy, które nieco mniej, wg mnie, obciążają stopy oraz mięśnie łydek. A tak obuwając eNBeki jedynie pogorszyłem sprawę. Dramatu może i nie ma, ale problem nie zniknął, tak jak tego oczekiwałem.
Wróćmy jednak do samego biegu. Przez pierwsze 8-9 kilometrów leciałem trasą, którą w ostatnich dniach zacząłem traktować jako swoją standardową, codzienną ścieżkę. Z tą tylko różnicą, że w końcówce, kiedy powinienem wbiec na pętlę, tym razem pobiegłem prosto i w okolicach 11. kilometra przekroczyłem granicę. Mimo, że tak naprawdę żadne większe zmiany nie nastąpiły w krajobrazie ani w niczym innym, to jest to coś naprawdę niesamowitego - to uczucie kiedy przekracza się granicę w biegu.
Co ciekawe bardziej pagórkowata i wymagająca większego nakładu sił okazała się druga część trasy, a więc ta po holenderskiej stronie. Wydawać by się mogło, że Holandia jest płaska jak stół, a tymczasem bardziej równinnym terenem, w okolicy gdzie przebywam, charakteryzują się nasi zachodni sąsiedzi.
Trening zakończyłem w okolicach C1000, kiedy to Gremlin poinformował mnie, że granicę 20 kilometrów przekroczyłem dokładnie 76 metrów temu. Sam bieg zajął mi 1 godzinę 31 minut i 14 sekund, co przełożyło się na średnie tempo 4:33/km oraz zmusiło moje serce do pracy z częstotliwością 134 uderzeń na minutę. Pod sklepem krótkie rozciąganie, a następnie śniadanie mistrzów - 3 niewielkie jabłka, parząca w dłonie, ciemna bułka, 100 gram piersi i do tego duży serek. Warto było się męczyć dla takiego posiłku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz