Ostatni trening przed jednodniowym odpoczynkiem i kolejnym ciekawie zapowiadającym się weekendem już za mną. Na chwilę obecną wszystkie moje treningi wyglądają tak samo - biegam wolno i dużo. Nie inaczej miało być i tym razem. No właśnie - MIAŁO, a wcale nie było.
O ile poranna owsianka połączona z kawą i przeglądem prasy nie zapowiadały żadnych zmian o tyle, o tyle kiedy tylko wyszedłem z domu wiedziałem już, że tego dnia trening może nie być specjalnie miły i przyjemny. Bo czy może taki być w parny dzień, kiedy powietrze "stoi w miejscu", a temperatura sięga 27. kreski na termometrze? Wg mnie nie bardzo.
Aby nieco urozmaicić sobie bieg, zdecydowałem się na zmianę trasy. Pomyślałem, że jeżeli pobiegnę tak jak jeszcze nie biegałem to może ciekawość skutecznie zamaskuje trudy treningu. I początkowo faktycznie tak było.
Idealne proporcje: 50g pieczywa, 100g wędliny, 200g warzyw :) |
Zacząłem spokojnie od pokonania pierwszego kilometra w 4:47. Kolejny tysiączek zajął mi sekundę mniej i dopiero na 3 odcinku uzyskałem właściwą prędkość (>12,77 km/h).
Trasa, którą dzisiaj biegłem na pewno nie zagości na stałe w repertuarze moich tras. Powiem szczerze - jeżeli pogoda powaliła mnie na łopatki to trasa dodatkowo skopała leżącego.
Na 4. kilometrze, w Lniskach, miałem dość stromy, ale stosunkowo krótki zbieg, a przez następne 3-4 kilometry leciałem niemalże nieustannie pod górę, aż dotarłem do Przyjaźni.
Z Przyjaźni skierowałem się do Glincza, a dalej do Żukowa i właśnie biegnąć do tego ostatniego zorientowałem się, że tak naprawdę mój trening nie ma nic wspólnego z I zakresem. Leciałem bowiem z górki podczas gdy moje tętno rzadko kiedy spadało poniżej 150 uderzeń na minutę.
Jednak to co najgorsze było dopiero przede mną. Otóż w Żukowie rozpocząłem swoją "drogę krzyżową". Od blisko 13.5 do około 18 kilometra leciałem pod górę z jednym krótkim zbiegiem! Zaczynałem na poziomie ok. 115 m.n.p.m. a skończyłem 75 metrów wyżej! Może to dla większości niezbyt pokaźne przewyższenia, ale ja, przy temperaturze jaka panowała, przeżywałem katusze.
Jednak udało się szczęśliwie dotrzeć do końca. Dzień zamknąłem z kilometrażem rzędu 19,22km, na pokonanie których potrzebowałem 1 godziny 28 minut oraz 53 sekund. Średnie tempo wyniosło 4:37/km, jednak aby je utrzymać musiałem zmusić swoje serce do średnio 148 uderzeń na minutę. A jako ciekawostkę dodam, że moje średnie tętno podczas debiutu maratońskiego we wrześniu 2012 wyniosło 147 bpm :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz