Na skróty

21 lipca 2013

Morderczy trening w piekielnym upale

I już po wszystkim :)
   Pisząc tego posta wciąż zastanawiam się jak udało mi się ukończyć ten trening. Długie wybieganie? Wycieczka biegowa? Brzmi dość niewinnie. Jednak to co sobie i przy okazji Patrycji zaserwowałem już takie niewinne nie było. Co ja będę tutaj czarował - przeżyłem swój najgorszy, najtrudniejszy i najbardziej wycieńczający bieg. Nie byłem tak skonany chyba na żadnym treningu ani zawodach przez te dwa lata mojego szurania. Ostatnie kilometry to już nie był bieg - stawiałem po prostu, na w pół przytomny, noga za nogą i marzyłem o tym, aby znaleźć się w domu. A kiedy rano wstałem z łóżka nic nie zapowiadało takich...hmmm...atrakcji :)

   Mając pierwszy wolny dzień od dwóch tygodni postanowiłem nie zrywać się przed 4 rano. Co prawda obudziłem się o tej porze, ale chwilę się pokręciłem i przysnąłem ponownie. Z łóżka wyszedłem 1,5h później. I co zrobiłem? Tak, tak - owsianka, kawa, post na blogu. Innymi słowy to co zawsze.
   Trening zaplanowałem na około 8. Godzinę wcześniej obudziłem Patrycję gorącą kawą i drobną przekąską. Chwila na ogarnięcie się, wytyczenie trasy i można było lecieć. Gdzie? A no chciałem wybrać się w okolice pobliskiego jeziora, oddalonego od nas o około 15-16 kilometrów, obiec je i wrócić do domu. 
   Aby tradycji stało się zadość postanowiliśmy, że w drodze powrotnej zalecimy do "naszej" piekarni i na "naszą" stację benzynową. W ramach potreningowej nagrody, w pierwszej zaopatrujemy się w kawałek ciasta, a na drugiej kupujemy lody.
   Buty zawiązane, koła dopompowane - można ruszać. Pierwszy kilometr bardzo spokojnie - 5:00/km. Jednak już wiedziałem, że ten trening może okazać się nieco cięższy niż zakładałem. W ostatnim czasie biegałem przy około 10 stopniach, a teraz nawet w cieniu temperatura oscylowała wokół 30 kresek. Ponadto miałem wrażenie, że jakoś ciężko mi się oddycha, delikatnie brakuje mocy. Oczywiście to tylko moja głowa - bo patrząc na tętno nieprzekraczające 130 bpm wiedziałem, że mogę spokojnie przyspieszyć.
   Pierwsze 8 kilometrów lecieliśmy moją codzienną trasą, jednak pogoda sprawiała, że niespecjalnie wdawaliśmy się w namiętne dyskusje. Tym razem Pati musiała się zadowolić moimi krótkimi: "yhy" "tak" "nie". 
   Myślenie o końcu treningu już na tym etapie biegu nie wróżyło niczego dobrego, a tak właśnie było! Nawet Patrycja po wszystkim przyznała, że mniej więcej od 7. kilometra czekała już tylko na koniec.
   Myślałem, że jak wbiegniemy w okolicę, gdzie wcześniej nie biegaliśmy będzie lepiej. Nie było... Długie proste, płaskie odcinki, lejący się z nieba żar, a w pewnym momencie koniec asfaltu i drogi gruntowe. Z jednej strony pole kukurydzy, z drugiej pastwisko. Przez długie fragmenty nie było ani krzty cienia.
   A wiecie jaki minus ma moje codzienne bieganie o 5-6 rano, kiedy jest zimno? Jak nie wiecie to ja Wam powiem - ani przez moment nie pomyślałem, żebyśmy zabrali ze sobą na trening wodę. Wziąłem żel, bo chciałem trochę potestować jedzenie podczas biegania, ale przez myśl mi nawet nie przeszło, że będę tak bardzo pragnął wody.
   Kiedy około 17. kilometra obiegaliśmy jezioro w pierwszej chwili pomyślałem, żeby do niego wskoczyć. Jednak nie pokonałem jeszcze nawet swojego podstawowego dystansu. A więc trzeba było lecieć dalej.
   Kilka kilometrów wzdłuż brzegu, przyjemne powietrze, żel - trochę się orzeźwiłem. Jednak nie na długo. Na 20. kilometrze moje serce wykonywało średnio 157 uderzeń na minutę, a już od 24. tysiączka ani razu tętno nie zeszło poniżej 170 (!!!).
   To już nie była niedzielna wycieczka biegowa. To była walka o przetrwania. Chyba powinienem to przerwać, ale po prostu nie mogłem. Zresztą co ja będę Wam tłumaczył, sami wiecie jak to jest, jak ktoś jest uparty jak osioł. Jest plan to chce się go wykonać.
Moje "zaplecze techniczne" :)
   Jednak już nie myślałem o tym, aby dobiec do domu. Uznałem, że to zbyt odległa chwila. Skupiłem się na tym, aby dotrwać do piekarni. Wyliczyłem sobie, że to będzie mniej więcej 29. kilometr. Rozmowa? Ha... Ha... Ha... Nie miałem siły nawet zwilżyć sobie językiem ust. Zresztą nie pierwszy raz latałem z Patrycją - moja przyszła żona widząc jaki mam podły nastrój i jak bardzo jestem skonany nawet nie podejmowała próby zgadywania mnie. Potrafię być naprawdę świnią jak jestem w takim stanie. Najchętniej kłóciłbym się wtedy z całym światem.
   Kiedy dolecieliśmy do piekarnie pierwsza rzecz jaką zrobiłem to poleciałem do toalety, wsadziłem głowę pod kran, oblałem się wodą, napiłem. Było cudownie, jednak wiedziałem, że ostatnie 5 kilometrów nie będzie dużo łatwiejsze. Postanowiłem olać prędkość. Ledwo żyłem, jaki więc sens miało trzymanie się założonego tempa. Walczyłem o każdy kolejny krok.
   Po wyruszeniu z piekarni przez chwilę było nie najgorzej. Mokra głowa, zwilżone usta - rewelacja. Trwało to jakieś 100-200 metrów. Wybiegłem z parkingu, tętno ponownie, gwałtownie podskoczyło i musiałem nastawić się na kolejne trudne kilometry. Ile? Dokładnie 3 - tyle dzieliło nas od stacji benzynowej.
   Tam kolejna wizyta w toalecie. Tym razem jednak już miałem wrażenie, że to może nie pomóc. Od domu dzieliło mnie niecałe 2 kilometry. Jedynie i równocześnie aż 2 kilometry. Postanowiłem jeszcze ten jeden jedyny raz spróbować wykrzesać z siebie siły. W końcu w ramach nagrody czekało na mnie zimne piwo, lody i kawałek ciasta!
   Udało się! Jak? Nie pytajcie - nie wiem. Dodam tylko, że byłem tak bardzo skonany, że kiedy po słodkiej nagrodzie zdejmowałem buty idąc pod prysznic usiadłem na chwilę na fotelu i... przysnąłem.
   Pokonaliśmy dzisiaj 34 kilometry i 464 metry. Zajęło nam to 2 godziny 40 minut i 57 sekund. Przeżyliśmy prawdziwe piekło i postanowiliśmy, że za tydzień... trzeba to powtórzyć!
   Miłego dnia życzymy wszystkim, którym chciało się to wszystko czytać i tym, którzy przeczytali jedynie ten akapit również :)

8 komentarzy:

  1. Gratuluje wytrwania. Po takim biegu musisz czuć satysfakcje, że się nie poddałeś :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczerze? Jak cholera :)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. A narzekałeś wpis niżej, że podczas biegu się nie pocisz.
    Chyba niepotrzebnie. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzuć okiem na zdjęcia - byłem suchy jak pieprz :) Potem zlałem się dopiero jak już się zatrzymałem :)

      Usuń
  4. Wow z takim wsparciem to każdy by dał radę. Jednak pamiętaj, że ze słońcem trzeba ostrożnie- przegrzanie organizmu może się. skończyć niewesoło. Krem z filtrem, osłonięta głowa i woda to jednak konieczność.
    pozdrawiam
    Kasia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, wiem - dostałem nauczkę i zamierzam wyciągnąć wnioski :)

      Usuń
  5. Intryguje mnie jedna rzecz od dłuższego czasu jak śledzę Twojego bloga :) jakie jest Twoje tętno maksymalne?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem prawdę - nie wiem :) Zakładam, że około 186. Maksymalnie na zawodach miałem chyba 184, ale to już byłem na skraju wyczerpania :)

      Usuń