Na skróty

28 lipca 2013

Niezbyt morderczy trening w niezbyt piekielnym upale

Tęczówki zmieniają technikę biegu...?
   To chyba najwłaściwszy tytuł do relacji z dzisiejszego treningu. Jeżeli ktoś regularnie czyta moje wpisy to od razu rzuci mu się w oczy nawiązanie do wpisu sprzed tygodnia (Morderczy trening w piekielnym upale). Siedem dni temu przeżyłem jeden z najgorszych i najcięższych treningów. Zostałem wyniszczony przez pogodę oraz własną ignorancję i ambicję. Jednak dzisiaj postanowiłem pokazać, że umiem wyciągać wnioski.
   Pierwotnie chcieliśmy wspólnie z Patrycją dzisiejszy trening zacząć wcześnie rano - nawet około godziny 6. Piszę nawet, bo o ile dla mnie 6 rano nie jest jakąś koszmarną porą, o tyle na samą myśl, że muszę w dzień wolny od pracy budzić Ukochaną skoro świt serce mi się kraja.

   Tym razem jednak wcale nie musiałem. Powód? Wczorajszy wyjazd do Dortmundu nieco nam się przedłużył i kiedy wylądowaliśmy w łóżku od paru godzin była już niedziela. Co ciekawe przebudziłem się o "mojej" porze, w okolicach 4 rano, ale po szybkiej toalecie zagłębiłem się z powrotem we śnie.
Tym razem nie zaniedbałem nawadniania
   Z łóżka wygramoliłem się chwilę po 7. Po domu już kręcili się ludzie, czułem się wypoczęty. Wyruszyłem więc na podbój kuchni. Jednak zanim zająłem się przygotowywaniem porcji owsa wskoczyłem na wagę. Przed tygodniem dokonałem pewnych postanowień i zamierzałem w nich wytrwać, a żeby tak się stało musiałem poznać swoją aktualną wagę. To co pojawiło się na wyświetlaczu w pełni mnie satysfakcjonowało więc z jeszcze większym animuszem przystąpiłem do bądź co bądź kulinarnych wojaży.
   Zaplanowałem początek treningu na godzinę 10. Dokładnie zaplanowałem trasę, rozrysowałem ją w MMR i mając jeszcze trochę czasu (pomyślałem, że nie ma sensu budzić Pati przed 9) poszedłem zrobić "obchód" domu. Kiedy wróciłem pół godziny później do pokoju, około 8:30, moim oczom ukazała się moja przyszła żona - w pełni już gotowa do wyjścia.
   Okazało się, że widząc iż nie ma mnie w pokoju, a na ekranie wyświetla się trasa biegu, pomyślała, że poleciałem bez niej. Chciała więc ruszyć za mną w pogoń :) Czyż nie jest kochana?
Bufet miałem zapewniony zarówno w trakcie...
   Ale skończmy już ten przydługi wstęp i przejdźmy do części zasadniczej, a więc do samego treningu. Gwoli wyjaśnienia - przed biegiem powiedziałem sobie, że całkowicie nie przejmuję się tempem biegu oraz co kilka kilometrów (ostatecznie wyszło co 6) będę polewał się wodą i się nawadniał.
   Tym razem, dla odmiany, skierowaliśmy się na północ, w stronę autostrady. Ostatni raz biegłem w tę stronę podczas pierwszego treningu, zaraz po przyjeździe. Zaczęliśmy wolno... bardzo wolno... śmiem nawet twierdzić, że za wolno. Wiem, wiem miałem nie zaprzątać sobie głowy tempem. Ale 5:06/km? 
   Na szczęście dalej było już lepiej. Kolejne kilometry pokonywaliśmy w 4:47 - 4:35. Biegło się naprawdę przyjemnie. Na tyle, żeby prowadzić luźną konwersację co przed 7 dniami w ogóle nie wchodziło w grę. Wtedy brakowało nie tylko na to sił, ale i chęci. Nie cieszyłem się biegiem, złość ze mnie się aż wylewała. Zupełnie inaczej niż tym razem.
... jak i po biegu :)
   Na pewno swoje robiła też pogoda. Dzisiaj było nieco zimniej. Słupek rtęci sięgał 24. kreski powyżej zera. Na niebie od czasu do czasu pojawiła się jakaś chmura. No chwilami wiało, czasami nawet bardzo. Bywało tak, że wiatr był naprawdę przyjemny. Jednak często utrudniał bieg. Po raz kolejny miałem okazję utwierdzić się w przekonaniu, że wiatr to jest właśnie to zjawisko atmosferyczne, którego nie lubię najbardziej w czasie biegu.
   Około 6. kilometra po raz pierwszy złapałem butelkę z wodą - napiłem się, polałem i można było lecieć dalej. Nie zamierzałem po raz kolejny się zagotować! 
   Niemniej tętno nieco podskoczyło. Do 6. kilometra utrzymywałem je poniżej 140 bpm, by już 5 kilometrów dalej jego wartości balansowały na granicy 140/150 uderzeń na minutę. Nieco zwolniłem. Nie chciałem po raz kolejny przeżywać tych samych katuszy co przed siedmioma dniami. Tempo spadło na tyle, że od czasu do czasu Gremlin wyświetlał czasy rzędu 4:5X/km. Nie spadł jedna drastycznie poziom endorfin. Wciąż miałem całkiem dobry humor. To było najważniejsze!
A po bieganiu - rozciąganie! :)
   Po wczorajszym biegu przez granicę, tym razem pobiegliśmy wzdłuż granic - bez jej przekraczania. Trzymaliśmy się niemieckiej strony. Na 22. kilometrze znowu mieliśmy okazję zmierzyć się z ubiegłotygodniowym wzniesieniem. I po raz kolejny owy podbieg okazał się jednym z najbardziej przyjemnych fragmentów trasy! Udało się nawet nieco podkręcić tempo.
   W nagrodę 3 kilometry dalej wbiegliśmy do tej samej co w każdą niedzielę, piekarni i zaopatrzyliśmy się w pierwszą część pobiegowej nagrody. Nie mogłem też nie skorzystać z okazji i nie zlać się zimną wodą.
   Kolejny postój już niecałe 2 kilometry przed domem - na miejscowej stacji, i zakup lodów. Tak zaopatrzeni polecieliśmy w stronę do domu jak na skrzydłach. I to dosłownie - czas ostatniego kilometra to zaledwie 4 minuty i 7 sekund! Przed tygodniem nie miałem jakoś sił na żadne zrywy w końcówce - dzisiaj nie miałem z tym żadnego problemu :)
   W sumie zaliczyliśmy nieco ponad 30-kilometrowy bieg, który zajął nam 2:23:27. Średnie tempo wyniosło... a zresztą co to za różnica :) Było ekstra! Potreningowa nagroda w postaci lodów i ciasta była wyśmienita. Radość z twarzy aż kipiała. I chyba o to chodzi, co nie?

2 komentarze:

  1. Ciekawe kiedy w Polsce będą takie ścieżki... Co prawda w mojej okolicy sporo się ostatnio wybudowało, ale to jest kropla w morzu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Też czekam na takie ścieżki we własnym kraju. Tutaj praktycznie wszędzie można polecieć równą, płaską ścieżką - to daje ogromne możliwości dla każdego biegacza :)

    OdpowiedzUsuń