Na skróty

8 czerwca 2013

Sobota w biegu - Biegowe GP Dzielnic Gdańska: Zaspa Młyniec

   Sobota to dzień, o którym z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że spędziłem go w biegu. I to dosłownie. Z domu wyszedłem, a w zasadzie wybiegłem, około 8:30, a wróciłem (czyt. przybiegłem) 6 (słownie: sześć) godzin później! Może nie biegałem bez przerwy przez ten czas, ale pozwólcie, że zacznę od początku.
   Ostatnie zawody tej wiosny to bieg w Szemudzie i nie ukrywam, że chcę tam wypaść jak najlepiej. W związku z tym, że jest to wyścig na dystansie 10 kilometrów, to tym, na czym należy się skupić przed startem, jest szybkość.
Jakoś tak się złożyło, że do tej pory nie zrobiłem w tym tygodniu żadnego mocnego treningu i właśnie to zamierzałem nadrobić w sobotę. Tym bardziej, że okazja była ku temu świetna - drugi bieg zaliczany do Biegowego GP Dzielnic Gdańska. Tym razem biegacze spotykali się na Zaspie. Zdecydowałem, że taka mocna piątka będzie przeze mnie potraktowana jako mocny trening. Niespecjalnie zależało mi na miejscu czy czasie. Chciałem się po prostu zmęczyć.
   Pobudka, nikogo nie zaskoczę, o 5. Owsianka, kawa i trzeba było się zastanowić jak zaplanować godzinowo dzisiejszy dzień. Bieg główny miał się zacząć o godzinie 11:30, a pierwsze biegi już o 10:00. Organizatorzy podali informację, że biuro zawodów otwarte będzie od godziny, bodajże, 9 (aczkolwiek nie mam 100% pewności) i będzie funkcjonować do 15 minut przed biegiem. Nie wiedziałem tylko, czy chodziło o bieg główny, czy może o pierwszy, jaki miał się odbyć.
   Wolałem nie ryzykować i podjąłem decyzję, że najrozsądniej będzie być na miejscu jeszcze przed 10. W związku z tym około 8 obułem się w swoje kolorowe "kapcie" od New Balance, przyodziałem się w biegowy "ancug" i 30 minut później wychodziłem już z domu.
   Z komunikacji miejskiej rzecz jasna zrezygnowałem. Miałem po prostu ochotę się przebiec. A ową ochotę jeszcze potęgowała pogoda. Świeciło piękne słońce, na niebie nie było ani jednej chmurki a delikatny wietrzyk lekko falował koszulką, tym samym dając poczucie chłodu. To było to! Może nie była to aura na bicie rekordów, ale na pewno na lekki trening.
   Nie będę pisał jakie notowałem czasy na poszczególnych kilometrach, bo i nie o tempo dzisiaj mi chodziło. Zamierzałem biec i cieszyć się tym biegiem. Przy okazji miałem też okazję zwiedzić kilka miejsc, w których do tej pory jeszcze nie byłem.
   Zwiedzanie zacząłem niemalże od startu. Otóż kiedy doleciałem do wiaduktu przy Odrzańskiej nie skierowałem się na drugą stronę, nie poleciałem w kierunku Pohulanki, ale odbiłem w lewo i pognałem wzdłuż Alei Armii Krajowej. Dopiero na wysokości ulicy Horeszków przekroczyłem dwupasmówkę. Tam skierowałem się w stronę cmentarza a następnie odbiłem w prawo. Za cel obrałem sobie Niedźwiednik, a więc musiałem pokonać blisko 5 kilometrów gnając prosto przed siebie.
   Kiedy czekałem na zielone światło na przejściu dla pieszych przy Słowackiego usłyszałem skądś, z boku - "Ile dzisiaj kilometrów?". Widząc moją zdziwioną minę, mój rozmówca dodał, że czyta mojego bloga. Okazało się również, że mamy wspólną znajomą.
   Na miejsce ostatecznie dotarłem po godzinie 4 minutach i 19 sekundach. Według wskazań Gremlina pokonałem w tym czasie 13 kilometrów i 347 metrów.
   Samo odbieranie pakietów przebiegało niezwykle sprawnie. Wszystko zajęło mi dosłownie kilka minut i około 10:10 byłem już wolny. Na marginesie wspomnę, że oczywiście mogłem być godzinę później i również nie miałbym problemu z odbiorem numeru. No nic, ale byłem o tej godzinie co byłem. Do biegu blisko 1,5 godziny, a więc można jeszcze coś zjeść. Tym bardziej, że zjedzona po 5 owsianka w dużej mierze uleciała już z żołądka. 

   A więc kierunek Lidl i śniadanie mistrzów, oczywiście przedstartowe śniadanie mistrzów - ciabatta pszenna, 100 gram szynki z piersi indyka, banan i woda. Wolałem nie eksperymentować. Nie brałem też dżemu, bo całego słoika raczej bym nie zjadł, a marnowanie nie leży w mojej naturze.
   Przed biegiem miałem jeszcze okazję porozmawiać z kilkoma znajomymi, przejść się po trasie, aby w ogóle zobaczyć jak ona wygląda (de facto wyglądała całkiem obiecująco - płaska, równa, mniej kręta niż można było się spodziewać). Bardzo podobała mi się również w ogóle cała impreza. Przez cały czas grała muzyka, był pchli targ, można było uraczyć się jednym z ogromu ciast, które dzieciaki z pobliskiej szkoły sprzedawały za symbolicznego zeta. Dopisali też ludzie - w porównaniu z biegiem na Dolnym Wrzeszczu były tłumy. Aczkolwiek nie bez znaczenia była na pewno pogoda. Śmialiśmy się, że jedyne czego brakowało to grill i nalewak :) 
   Około 11:15 poleciałem na krótką rozgrzewkę, a kwadrans później stałem już na starcie i oczekiwałem na wystrzał startera. I tutaj kolejna ciekawostka - za spust pistoletu startowego pociągał Pan, który urodził się w roku 1912 :)
   Huk wystrzału i ruszamy. Od razu, na samym początku, urwała się wszystkim pierwsza trójka. Oni w zasadzie, tak jak można było się spodziewać, walczyli jedynie między sobą o kolejność na pudle. Nam pozostała walka o 4. miejsce. I takowe właśnie okupowałem kiedy sytuacja się nieco ustabilizowała. Niemniej czułem na plecach innych zawodników i czekałem jedynie kiedy ktoś mnie zaatakuje. Tym bardziej, że po 1. kilometrze Gremlin pokazał mi czas 3:19!!! To było tempo o 16 sekund szybsze niż te, w  jakim pokonałem swoją najszybszą do tej pory piątkę.
   Żar lejący się z nieba, szaleńczy początek - musiałem paść. I faktycznie słabłem w oczach. Już drugi kilometr zajął mi aż o 10 sekund więcej. Niemniej to wciąż było za mocne tempo jak na moje możliwości i aurę.
Ostatnio miałem 17'stkę.
Tym razem dostałem numer "oczko" niżej :)
   Jednak skoro nie zakładałem sobie żadnych planów czasowych, a jedynie mocny bieg, to biegłem mocno. Na tyle, na ile w danej chwili mogłem sobie pozwolić. Trzeci kilometr poleciałem w 3:32.
   W związku z tym, że trasa była poprowadzona po pętli, na ostatnim (trzecim) okrążeniu musieliśmy dublować innych biegaczy. Mimo, że czasami trzeba było poskakać od lewej do prawej to uważam, że o ile trasa jest w miarę szeroka i niezbyt kręta, to jest to fajna możliwość. Można oszukiwać głowę wmawiając sobie, że walczy się o kolejną pozycję i o kolejną i o kolejną... :)
   Niemniej czas jaki potrzebowałem na 4. kilometr to 3:35. Przede mną jeszcze 1000 metrów. AŻ 1000 metrów. Na jednym z zakrętów zorientowałem się, że ktoś mnie goni. Starałem się, próbowałem, ale nie miałem już siły. Tuż przed ostatnim zakrętem oddałem pozycję. Byłem naprawdę skonany. Przeważnie przed metą ludzie przyspieszają. Zresztą przecież ja też tak często robię. Ale nie dzisiaj! Dzisiaj ostatni tysiączek okazał się najwolniejszy - 3:42.
   Ale na mecie i tak byłem w cholerę zadowolony i szczęśliwy. Nie chodziło o miejsce czy czas, chodziło o to, żeby się zmęczyć i dobrze bawić. Tak więc plan wykonany w 100%. A nawet 200%, bo miałem szczęście w losowaniu i do domu przytargałem ze sobą pamiątkową koszulkę. Tym samym moja kolekcja koszulek z Biegowego GP powiększyła się o kolejny "okaz" :)
   Jedynie moje stopy niezbyt się radowały. Do tej pory zmagałem się z zerwanym odciskiem na jednym palcu, schodzącym paznokciem na drugim i podchodzącą krwią podeszwą. A dzisiaj dorzuciłem do tego jeszcze kolejny zerwany odcisk - tym razem padło na palucha. Ale co tam - wizyta w sklepie, kilka plastrów i po krzyku.
   Może bym sobie nawet darował owe oklejanie, ale zdecydowałem, że do domu również pobiegnę. Z tym, że tym razem zamierzałem po prostu dotruchtać jak najkrótszą drogą na Chełm. Nie kombinowałem z błądzeniem po Niedźwiedniku, Morenie czy Brzeźnie. Chciałem jedynie być już w domu. 
   W związku z tym, że odpuściłem sobie nabijanie dodatkowych kilometrów czy zwiedzanie (tak jak miało to miejsce rano) czas powrotu nie powinien nikogo dziwić - 55:49. Nie kombinowałem z trasą, biegłem prosto do domu, a mimo to pokonałem aż 11 kilometrów 397 metrów... A więc całe moje poranne planowanie, wydłużanie trasy dało mi zaledwie nieco ponad 2 kilometry więcej :) 
   Sam trening zakończyłem pod Tesco i w ramach drobnej nagrody pozwoliłem sobie na jabłko i Big Milka. Taka drobna, słodka przekąska przed właściwym posiłkiem to było to czego potrzebowałem. A na obiad przygotowałem sobie pyszne, warzywne spaghetti!



1 komentarz:

  1. Wyczuwam nową życiówkę... :D
    5. Michał Sawicz, 17:48.786

    Mega gratulacje! I mega żałuję, że nie byłam tam z Tobą i nie mogłam tego zobaczyć ;(

    OdpowiedzUsuń