Po wtorkowym fatalnym treningu oraz wczorajszym euforycznym przyszedł w końcu czas na trening normalny. Ot takie zwyczajne szuranie. Wstałem rano, wrzuciłem w siebie porcję owsianki, garść tabletek i zapiłem wszystko litrową porcją kawy. Następnie nieco mniejszą "małą czarną" przygotowałem dla Patrycji i ruszyłem na nadmorskie alejki.
Tym razem jednak wciągnąłem na głowę dodatkową osłonę w postaci komina. Pomyślałem, że zaszkodzić nie zaszkodzi, a dostałem już wystarczającą nauczkę jak kończy się ignorowanie wiatru i wystawianie na jego podmuchy. Póki co 4. dzień nie mogę nawet drgnąć prawą częścią twarzy. Także pozwólcie, że nie będę się uśmiechał :)
Po raz kolejny nogi niosły jak szalone. Po każdym kolejnym kilometrze łapałem się za głowę i zwalniałem. I nie będę pisał tutaj o jakim dokładnie tempie mówię, bo nie o to tutaj chodzi. W wakacje przeszarżowałem. Wolne wybiegania robiłem za szybko i później za to zapłaciłem. Bo nie będę nikogo tutaj czarował - jestem mocno zawiedziony wynikami jakie osiągałem jesienią. Nie dość, że w stosunku do wiosny nie nastąpił żaden progres, to wydaje mi się, że zaobserwować można nawet pewien regres. Dlatego tak ważne jest, aby nie powtórzyć tych samych błędów.
Przez najbliższe dni, może nawet tygodnie, zamierzam jedynie nabijać kilometraż. Chcę pobiegać wolno, bez ciśnienia na czas, na wynik, na tempo. Mimo, że jestem już po roztrenowaniu (przynajmniej jako takim) , to wciąż czuję, że głowa potrzebuje nieco odpoczynku. A nie ma lepszej formy regeneracji niż spokojne szuranie. To właśnie poprzez pokonywanie kilometrów w taki sposób, polubiłem ten sport. Wiele osób to nudzi, ja to uwielbiam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz