Na skróty

18 listopada 2013

Euforia biegacza, czyli jak to jest z tymi endorfinami

   To miał być normalny poniedziałek. Po aktywnym, rodzinnymi weekendzie zaczynał się kolejny tydzień. Poniedziałek jest dla mnie o tyle specyficzny, że przez długi czas był to u mnie dzień wolny. Jednak od niedawna dorzucam sobie dodatkowe bieganie lub inną aktywność w ten dzień. 
   No i właśnie! Nie zaplanowałem wcześniej dzisiejszego dnia i rano byłem nieco rozdarty. Po weekendowym ucztowaniu dobrze by było pobiegać. Z drugiej zaś strony ciągle biorę leki (choć od dzisiaj zaczynam już zmniejszać dawkę). Tak więc mało rozsądne wydaje się zwiększanie kilometrażu w takim momencie. Pomyślałem więc o ćwiczeniach pewnej, popularnej ostatnio, pani. Nie chcę się tutaj za bardzo zagłębiać w dyskusję na temat tych ćwiczeń. Niemniej zauważyłem, że przynoszą mi wymierne efekty w walce z przykurczami mięśni nóg i pośladków. Jednak takie wygibasy przed monitorem to nie to samo co przebieranie nogami na świeżym powietrzu. Tak więc postanowione - pobiegam, a później zrobię ćwiczenia. Może nawet skrócę trochę bieg...? 

   Muszę przyznać, że zakładając buty nie bardzo miałem ochotę wychodzić na dwór. Żebym miał ten trening zaplanowany już wcześniej to bym się nawet nie zastanawiał. A tak? No ale powiedziało się A to trzeba powiedzieć B. Ruszyłem. Pierwsze kilometry tak jak mogłem się spodziewać - nie było jakoś fatalnie. Jednak nie mogę też powiedzieć, żebym odczuwał jakąś wielką przyjemność z tego biegu. Ot po prostu stawiałem nogę za nogą i tym sposobem przesuwałem się do przodu. Czas upływał mi głównie na odliczaniu ile to jeszcze kilometrów dzieli mnie od punktu A i gdy już tam dobiegnę, ile jeszcze będę miał do końca treningu. Mógłbym po prostu liczyć liczyć kilometry dzielące mnie od domu, ale to by chyba było za proste.
fot. blogforumgdansk.pl
   I pewnie tak by wyglądał cały trening, gdyby nie przełomowa 22. minuta. Tak po prostu, najzwyczajniej w świecie coś się nagle zmieniło. W mojej głowie zaskoczyła jakaś zapadka. Jakiś malutki trybik sprawił, że ten bieg się diametralnie zmienił. I wcale nie mówię tutaj o parametrach. Bo ciągle miałem takie same tempo. Nie przyspieszyłem, nie zwolniłem. Nie spadło mi nagle tętno. Patrząc na liczby naprawdę nie można było zaobserwować żadnej zmiany. Jednak ona nastąpiła.
   Nagle przestałem zaprzątać sobie głowę liczeniem kilometrów dzielących mnie od mojego bloku. Moje myśli zaczęły uciekać o wiele dalej. Przed oczami miałem sobie przemierzającego setki kilometrów i to nie miesięcznie, tygodniowo. Jednorazowo! Ultramaratony, biegi górskie - to było piękne! Pomyślałem o przyszłym sezonie biegowym. O maratonach w Łodzi i Berlinie. Nie zabrakło też myśli niezwiązanych z bieganiem. Myśli o przyszłości, o zbliżającym się ślubie, przyszłej pracy. Kurczę nagle wszystkie problemy stały się tak odległe! To było niesamowite. Zupełnie zapomniałem o chorobie, bezskutecznych (póki co) poszukiwaniach pracy, swoich słabościach do łakoci. W tym momencie to wszystko się nie liczyło. Rozwiązania każdego problemu wydawały się błahe i oczywiste. W tej właśnie chwili byłem WIELKI. Jakież to było fantastyczne uczucie. Chciałem, aby nigdy się nie kończyło.
Tortilla z kurczakiem i warzywami? Mniam!
   Gdy dobiegłem do końca swojej ścieżki nie chciałem zawracać. I nie zawróciłem. Pobiegłem dalej. Wbiegłem do Gdyni, odkryłem super biegowe ścieżki, o których istnieniu pewnie nigdy bym się nie dowiedział. Chciałem biec dalej i dalej. Rumia, Reda, Wejherowo, a może nawet Lębork czy Słupsk. Naprawdę czułem, że dzisiaj mógłbym bez problemu pokonać długi dystans. Było jednak pewne "ale". Nie wspomniałem Patrycji, że wybieram się na dłuższy trening, a nie chciałem, żeby zamartwiała się w domu. Nie miałem też ze sobą telefonu. Dlatego w Orłowie zawróciłem z powrotem w stronę Sopotu.
   W samym jednak kurorcie znowu coś mnie tknęło. Poczułem nagle chęć biegania po lesie. Ja - miłośnik asfaltu i las? Nie wiem jak to wytłumaczyć. Jednak w pewnym momencie naprawdę zapragnąłem wskoczyć chociaż na chwilę na miękkie, pokryte liśćmi ścieżki. A więc nie miałem wyjścia. Szybko odbiłem na zachód i po chwili już byłem w drugiej części miasta otoczony sopockimi lasami. Tym oto sposobem po raz pierwszy miałem okazję ujrzeć stadion lekkoatletyczny w Sopocie!
   Żeby jednak nie przedłużać tego treningu (i wpisu) z Sopotu pobiegłem już niemalże najkrótszą drogą do Gdańska. Na gdańskie Przymorze, gdzie czekała już na mnie Pati. Oczywiście zaniepokojona moją dłuższą nieobecnością (nie było mnie w sumie blisko 2h). Jednak moim prawdziwym szczęściem jest to, że Ona zawsze mnie rozumie. Tak samo było i teraz. Wbiegłem do domu i ze spuszczonym wzrokiem przytuliłem się i szepnąłem krótkie: "Skarbie - Euforia Biegacza"...

5 komentarzy:

  1. Przegladam twojego bloga juz dosc dlugo- rzadko sie odzywam ale czasem trzeba....
    Wybacz ale ciesze się, ze i Tobie trafiaja sie slabsze dni.
    Ciesze się nie dlatego ze cos ci gorzej idzie a dlatego ze widze ze nie tylko ja tak mam i jak strace juz cierpliwosc i jestem zly na samego siebie to twoj blog jakos zawsze wpisze sie w to wszystko i zbieram sie do kupy dzieki ;) Ubieram sie a potem zaraz nie wiadomo dlaczego wraca chec do tego "truchtania"
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo taka jest prawda - nie zawsze jest łatwo lekko i przyjemnie. Czasem trzeba po prostu zrobić coś "mimo wszystko i wbrew sobie" :) Powodzenia!

      Usuń
  2. zgadzam się w pełni, dzisiaj był totalnie euforyczny dzień do biegania! dzięki za te wpisy, motywują do stawiania kolejnych kroków :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oby tych kroków było jak najwięcej! :) Powodzenia!

      Usuń
  3. Trafiłem tutaj z Google, bo sam osiągnąłem ten stan dwa dni temu - w sumie przypadkowo, zwolniłem tempo i zrobiłem swój najlepszy dystans w tym roku - i z ciekawości szukam tekstów na temat endorfin. O maratonach nawet nie marzę, ale euforia dała mi niesamowitego kopa, do końca dnia siedziałem z uśmiechem na twarzy :)

    OdpowiedzUsuń