... kiedy idziesz na szczyt. Zawsze kiedy mam problemy z motywacją, gorszy nastrój lub po prostu mi się nie chce, przypominam sobie to zdanie. Niby oczywiste. Ale kiedy tak sobie to w myślach powtórzę to jakoś od razu robi mi się raźniej.
Niemniej dzisiaj wcale nie było większych problemów z motywacją. Ponownie umówiłem się z siostrą. I po raz kolejny wyruszyliśmy w kierunku Gdyni. Nadmorskie alejki prezentowały się o niebo lepiej niż przed 24 godzinami. Nie było ani śniegu, ani lodu, ani nawet kałuż. Było idealnie do biegania.
Również aura sprzyjała. Mimo, że wciągnąłem na tyłek leginsy, to mógłbym spokojnie zastąpić je krótkimi spodenkami. Jednak w tym wypadku uległem "presji otoczenia" :)
Na krańcu Sopotu ponownie zrobiliśmy sobie tempówkę na schodach. Rozważamy nawet, żeby pewnego dnia wybrać się na owe schody i zrobić na nich solidny trening. Jednak to jeszcze nie pora na takie zabawy. Wszystko w swoim czasie.
Mała dobiegła ze mną do parku na gdańskim Jelitkowie, a dalej pomknąłem już sam. W niedzielę nadwyrężyłem nieco łydkę i teraz staram się ją nieco oszczędzać, gdyż robi mi "bolesne wyrzuty" za moją niedzielną lekkomyślność. Niemniej nie mogłem się powstrzymać i nieco przyspieszyłem na ostatnim kilometrze. Tak dla siebie, żeby poczuć choć przez chwilę większą prędkość, żeby się wybudzić.
Dzięki temu doleciałem do domu bardziej zmęczony niż zazwyczaj. Aczkolwiek byłem również bardziej zadowolony. Już nie mogę się doczekać szybszych treningów (wiem, wiem - jak już się zaczną to będę jęczał, że ciężko:))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz