Jeszcze zanim zdążyłem wrócić do Gdańska z mikołajkowego weekendu wiedziałem, że wtorkowy trening to będzie coś specjalnego. Postanowiłem postawić grubą kreskę i odciąć się od popełnionych błędów. Chciałem zacząć od nowa. Powiedzieć sobie - tabula rasa. Nie raz pisałem, że nie jest ważne ile razy się upada, ale ważne jest, że po każdym upadku się podnosi. W ostatnim czasie nagminnie popełniałem błędy, łamałem własne zasady. I w końcu przyszedł dzień, że powiedziałem sobie dość. Stawiam grubą kreskę i obieram nowe cele i je realizuję!
No i właśnie ten wtorkowy bieg stanowił dla mnie ową kreskę. Już po otwarciu oczu czułem podniecenie na myśl o takim treningu. Dokładnie wyznaczyłem całą trasę. Aczkolwiek zostawiłem sobie pewną dobrowolność w kilku miejscach. Wiedziałem, że mogę nieznacznie wydłużyć, bądź skrócić bieg.
Około 10:30 wciągnąłem na siebie biegowy mundur, wyrzuciłem Garmina na parapet, aby zlokalizował satelity i zacząłem kompletować resztę akcesoriów. Wolałem nie lekceważyć dystansu. W myśl zasady - przezorny zawsze ubezpieczony - zabrałem ze sobą telefon, chusteczki, pieniądze, 2 bidony napoju izotonicznego, 2 żele oraz baton energetyczny. A jak już jesteśmy przy źródłach energii - ten trening miał być kolejną okazją do testów.
Przed wyjściem umówiłem się jeszcze z kolegą z Gdyni, że będzie mi towarzyszył na odcinku Wielki Kack - Chwaszczyno. Wyruszyłem dokładnie 60 sekund po 11.
Pierwsze kilometry bez większych fajerwerków. Leciałem dobrze mi znaną trasą wzdłuż morza. W nieznane wbiegłem dopiero na 11. kilometrze. I można rzec - nie byle jakie nieznane. Otóż 28. listopada Marta zostawiła pod jednym z moich wpisów następujący komentarz:
"Gdybyś kiedyś biegał w okolicy Gdyni to mógłbyś się zmierzyć z ulicą Wielkopolską. Muszę przyznać , ze stanowi ona dla mnie spore wyzwanie. Ciekawe jakbyś Ty sobie poradził?"
No i właśnie po 10 kilometrach wbiegłem na ową Wielkopolską. Pierwszy kilometr nie był jeszcze najgorszy. Było stromo, to fakt, ale nie było tragedii. Jednak kiedy po kilometrze wciąż nie było widać końca, a nachylenie jakby się zwiększało, to już nie było mi do śmiechu. Czekałem jedynie aż ten podbieg się skończy.
Nieco wypłaszczyło się dopiero po około 3 kilometrach. Tam też czekał na mnie Maniek. Krótka przerwa na złapanie oddechu, pochłonięcie żelu i można było lecieć dalej.
Odcinek do Chwaszczyna (ok. 20. kilometr) upłynął naprawdę szybko. I to nawet pomimo faktu, że w większości biegliśmy pod górę. Na wylocie z miasta chodniki były w opłakanym stanie - zalegało na nich mnóstwo lodu i śniegu. Jednak niespecjalnie nam to przeszkadzało - trochę zwolniliśmy i było ok. W pewnym momencie Maniek stwierdził, że nie będziemy ryzykować biegu główną ulicą (chodniki, nawet te oblodzone, w końcu się skończyły) i pobiegniemy boczną, mało uczęszczaną uliczką. Moja słowa, że ja i tak będę musiał biec ulicą od Chwaszczyna do Banina, skwitował jedynie krótkim "przynajmniej sobie chcę tego oszczędzić" :) Powiem tak - może i droga, którą wybrał, była mało uczęszczana, ale jakby mogło być inaczejm skoro miejscami zalegało na niej śniegu za kolano?
W Chwaszczynie Maniek zawrócił z powrotem do Gdyni, a ja ruszyłem w kierunku Miszewa. Po około 2 godzinach biegu wciągnąłem drugi żel. Biegło się naprawdę fajnie. Przynajmniej do 28. kilometra. Wtedy dopadł mnie lekki kryzys. Pomyślałem, że... nie chce mi się już dalej biec. Marzyłem tylko o tym, aby się zatrzymać, odpuścić dalszy bieg. Wiedziałem, że mam ze sobą kasę. Mógłbym więc wrócić z Banina autobusem. Chociaż 126 jeździ zaledwie raz czy dwa na godzinę, więc marna była szansa, że akurat na niego trafię. Jednak dobiegam do pętli i voilà - stoi miejski autobus, który za chwilę będzie jechał do Gdańska. Szybki przegląd sytuacji. Nogi? Jeszcze dają radę. Płuca? W porządku. A więc jednak - głowa! Postanowiłem więc, że jeszcze przynajmniej kilka kilometrów wytrzymam. Minąłem pętlę autobusową i ruszyłem dalej.
Od tego momentu kryzys odszedł w zapomnienie. Znowu powróciła radość. Tym bardziej, że w perspektywie miałem zbieg ulicą Słowackiego. W międzyczasie wciągnąłem jeszcze batona energetycznego. No i właśnie. Przyznam, że miałem pewne obawy. Jakby nie patrzeć, to baton był w formie stałej i różnie mógł na niego zareagować żołądek w trakcie tak długiego wysiłku. Jednak moje obawy okazały się niepotrzebne. Odniosłem nawet wrażenie, że baton podziałał na mnie lepiej niż żele.
Bieg przez ulicę Słowackiego - ciągle w dół, wyprzedzając samochody stojące w korkach, to coś pięknego. W tym momencie nie rozumiałem jak chwilę wcześniej mogłem rozważać rezygnację z treningu.
Do samego końca biegło mi się już naprawdę rewelacyjnie. W końcówce czułem już trochę zmęczenie w nogach. Jednak nie było tragedii, o czym niech świadczy fakt, że ostatnie 2 kilometry pokonałem w tempie o około 30-40 sekund szybszym od tempa średniego na całym treningu!
Tym biegiem zacząłem pisać nową kartę w swojej biegowej księdze. Zrobię wszystko, aby wyciągnąć wnioski z popełnionych wcześniej błędów. Mam nadzieję, że dzięki temu będę lepszym... nie tyle biegaczem co człowiekiem. Bo przede wszystkim chcę się cieszyć z tego co robię, nawet jeżeli nie będę poprawiał swoich życiówek.
Ten trening był wyjątkowy ze względu na jeszcze jedną rzecz. Otóż nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się ponownie wybiec po śniadaniu, a wrócić po zmroku. A tak właśnie było wczoraj!
Chciałbym również podziękować Pati. Bowiem mijając pętlę autobusową w Baninie zadzwoniłem do Niej i poprosiłem, żeby przygotowała pyszny obiad, na co z entuzjazmem przystała. Może więc to myśl, że czeka na mnie w domu Ukochana z ciepłym obiadem spowodowała, że kryzys minął... :)
PS: Po maratonie w Berlinie bieganie następnego dnia nie wchodziła w rachubę. Tymczasem po wczorajszej 50tce dzisiaj zrobiłem 16 kilometrów rozbiegania. Może nie był to najprzyjemniejszy bieg, ale jednak dałem radę. Tragedii nie było! Dzięki siostra za towarzystwo!
Jesteś niesamowity. I nie napiszę nic więcej, tylko z podziwem pokiwam głową :)
OdpowiedzUsuńMichał, dzięki za motywację! Dzisiaj już byłem pewny, że nie pobiegnę. Poszedłem spać o 17:00, obudziłem się o 20:00 i po przeczytaniu twojego posta poszedłem pobiegać! Dopiero zaczynam i marne 3km, ale zawsze lepiej niż siedzieć przy komputerze :) Pozdrowienia i gratulacje!
OdpowiedzUsuńPolecam się na przyszłość! :) I gratuluję tych 3 kilometrów. W takie dni, kiedy nic się nie chce, nie liczy się ile. Najważniejsze jest samo wyjście na trening. A Ty wyszedłeś! Brawo!
UsuńO Stary, podziwiam! Dla mnie to na razie dystans z innej planety, aczkolwiek ostatnio przy biegu treningowym na 30km miałem podobne odczucia do Twoich :) Graty!!
OdpowiedzUsuńMi też się wydawało, że 40-50 kilometrów to kosmiczne wyniki. Jednak pewnego dnia wyszedłem i pobiegłem. I co się okazało? Że to wcale nie taki nieosiągalny dystans jak mi się wydawało :) Pozdrawiam!
UsuńDziękuję za "recenzję" ulicy Wielkopolskiej :-)
OdpowiedzUsuńPodziwiam , że dałeś radę taki dystans zaliczyć. Jak na razie mam za sobą 1 półmaraton, na wiosnę drugi i jesienią w Poznaniu moje pierwsze 41 km :)
Muszę przyznać , że w porównaniu do sopockich ulic i chodników (mieszkałam tam do czerwca ), w Gdyni jest nieco słabiej z odśnieżaniem..
Trening niezwykły. Czytając post nie do końca zdawałem sobie sprawę o co tak naprawdę chodzi, skąd ta jego wyjątkowość. Żele, batony? Ale po co? Do momentu, gdy zobaczyłem zdjęcie Garmina. No i wynik 3h36' na dystansie okołomaratońskim robi wrażenie, jeśli wiąż pod uwagę, że leciałeś przecież treningowo w zimowej scenerii.
OdpowiedzUsuń