Kolejny trening za mną. Maraton w Łodzi coraz bliżej. Niby to dopiero w przyszłym roku, niby dopiero w kwietniu. Jednak nie czarujmy się - 130 dni, dzielące mnie od głównego, wiosennego startu, miną jak z bicza strzelił. Tak więc nie ma zmiłuj - trzeba trenować.
Dzisiaj już od rana miałem ochotę dodać coś do swojego biegania - jakiś drobny akcent, który by mnie pobudził. W grę wchodziły albo przebieżki albo podbiegi. Bardziej jednak skłaniałem się ku tym drugim.
Po jednodniowej wariacji ponownie wróciłem do standardowej godziny treningu. I po raz kolejny biegałem w towarzystwie Małej. Pierwsze 4 kilometry poleciałem sam, a w Sopocie czekała już na mnie siostra.
Zanim dolecieliśmy do końca kurortu ustaliliśmy, że zrobimy kilka serii podbiegów. I to nie byle jakich - bo po schodach. Muszę się przyznać, że do tej pory raczej próżno można było szukać w moim dzienniczku podbiegów. Nie tylko takich na schodach, ale jakichkolwiek. Wychodziłem z założenia, że skoro większość treningów biegam w terenie pofałdowanym, to nie muszę dodatkowo pracować na siłą. Teraz jednak postanowiłem zmienić podejście. Raczej mi to nie zaszkodzi.
Szybkie 6 sprintów w górę, rozdzielonych chwilą na spokojne zejście na dół, i po krzyku. Całość zajęła nam zaledwie niecałe 10 minut. Jednak droga powrotna nie należała już do lekkich i przyjemnych. Może tętno (średnie - 135 bpm), ani tempo (średnie 5:06/km) nie wskazywały na to, aby kosztowała nas ona dużo wysiłku. Jednak to tylko pozory. W nogach wciąż siedziały schody. Ale to się zwróci. Przyjdzie wiosna, zaczną się starty i (miejmy nadzieję) wszystkie ciężkie treningi zaowocują dobrymi biegami!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz