Na skróty

1 grudnia 2013

Debiut w debiucie. Relacja ze 106. ParkRun Gdynia

   Już od jakiegoś czasu zastanawiałem się nad wycieczką do Gdyni na tamtejszy ParkRun. Wciąż pamiętam jak na początku roku latałem z Chełmu do Parku Reagana na gdański bieg. Taki bieg, będący swego rodzaju wycieczką biegową, był naprawdę świetnym urozmaiceniem po całym tygodniu treningów. Jednak teraz, kiedy mieszkam na Przymorzu, od owego parku dzieli mnie około 300 metrów. A co to za wycieczka, która trwa niewiele ponad minutę?

   Tak więc w piątek wieczorem napisałem do Małej. Wiedziałem, że w sobotę planuje wziąć udział w ParkRunie. Myślała co prawda o tym w Gdańsku, jednak przystała na moją propozycję wycieczki do Gdyni. Monika dawno nie biegała długich wybiegań, dlatego nie zamierzałem jej skatować zbyt długim biegiem. Tym bardziej, że na niedzielę mieliśmy zaplanowaną leśną wycieczkę biegową. 
   Zaproponowałem, aby podczas mojego biegu do Gdyni towarzyszyła mi na rowerze. Bez żadnych oporów przystała na to. 
   W sobotę poderwałem się chwilę wcześniej niż normalnie. Prawdę mówiąc byłem trochę podekscytowany, że znowu będę mógł pobiec na zawody. Może ParkRun to nie maraton. Ten bieg to tak naprawdę bardziej zabawa niż zawody. Mimo wszystko, mając w perspektywie swego rodzaju "powrót do przeszłości", buzia się sama cieszyła.
   Przygoda rozpoczęła się około 7:15. Buziak "na powodzenia" od Pati i wyruszyłem. Po niecałych 20 minutach dobiegam do Sopotu, gdzie dołącza do mnie Mała. Od razu rozpoczynamy dyskusję. Gadaniu nie było końca. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze stację benzynową, gdzie zaaplikowaliśmy porcję tlenu (i innych gazów) rowerowym dętkom. A dalej już bez postojów pomknęliśmy w okolice miejsca startu.
   Na miejsce dotarliśmy nieco za wcześnie. Kiedy zatrzymałem czas w Garminie, mieliśmy jeszcze około 40 minut do biegu. Można by było potruchtać. Jednak wiedziałem, że czeka mnie jeszcze droga powrotna. Dlatego tym razem wolałem ostygnąć. Na bicie rekordów się nie szykowałem. Po piątkowym biegu z narastającą prędkością dzisiaj mogłem nieco odpuścić. Zaproponowałem Małej, że ją poprowadzę na dobry wynik. Miał to być mój zajęczy debiut (udany, bo do tej pory co się brałem za zającowanie to dawałem ciała).
fot. Anna Krause
   Chwilę przed 9 zebrała się spora grupa biegaczy. Miałem okazję przywitać się i osobiście poznać kilku biegaczy z Gdyni, z którymi do tej pory utrzymywałem jedynie wirtualny kontakt. Serdecznie ich w tym miejscu pozdrawiam.
   Przed startem organizatorzy przekazali nam trochę informacji. Nagrodzono osoby, które obchodziły biegowe jubileusze. Zapowiedziano także, że motywem przewodnim najbliższego biegu będą Mikołajki. Poza zabawą będzie zorganizowana zbiórka dla dzieci.
   Punktualnie o godzinie 9 (no może z minimalnym poślizgiem) usłyszeliśmy odliczanie. Tutaj muszę przyznać - dość nietypowe. Dlaczego? Otóż zamiast tradycyjnego "dziesięć, dziewięć..." było "five, four, three, two, one".
   Na starciu ustawiliśmy się blisko końca. W końcu nie wypada, żeby debiutanci (przynajmniej na ParkRun Gdynia) panoszyli się w pierwszej linii i zaburzali lokalny ład i porządek. Pierwsze metry były straszne. Mała ruszyła do przodu, a ja naprawdę miałem problem, aby się za nią utrzymać. Przed biegiem pomyślałem, że jeśli będę zającem, to czując odpowiedzialność nie dam się ponieść. Faktycznie bym wyrwał - ha ha.
   Jednak z każdym kolejnym krokiem było lepiej. Mięśnie, które zdążyły ostygnąć, ponownie się stopniowo rozgrzewały. Po nawijce przy skwerze było już ok. Pierwszy kilometr cholernie mocno - 4:10. Mała narzuciła tempo na wynik <21 minut (jej życiówka wynosiła około 22:30). Bałem się, że tempo może być zbyt mocne. I chyba tak rzeczywiście było, bo od drugiego tysiączka systematycznie zwalnialiśmy. Nie biegłem z Moniką bark w bark, nie zagadywałem. Po prostu wiedziałem, że tego nie lubi. Trzymałem się lekko przed nią. W momencie kiedy ona zwalniała to ja również troszeczkę zwalniałem. Jak tylko przyspieszała nie pozwalałem, żeby odległość między nami się zmniejszyła. Co jakiś czas pokazywałem uniesiony kciuk. Kilka razy krzyknąłem, że jest dobrze, że możemy nabiegać jej życiówkę. Wskazywałem jej palcem kolejnych biegaczy i mówiłem, że "tego na luzie dojdziemy". Na ostatniej prostej, na tych kilkuset metrach rzuciłem tylko - "Życiówki bolą. To jest Twoja prosta, pokaż że Ci zależy". 
fot. Dawid Mielke
   I wiecie co? Chyba jej zależało. Tak przynajmniej sądzę po stanie w jakim była tuż po przekroczeniu mety. Wyglądała naprawdę nieciekawie. Przypomniało jej się chyba co jadła na śniadanie :)
   Po biegu krótką chwilę spędziliśmy na rozmowach. Jednak przed nami jeszcze długa droga. Trzeba było ruszać przed siebie. Przez pierwsze kilometry było naprawdę świetnie. Jednak już w Sopocie zacząłem odczuwać w nogach te wszystkie kilometry. A zebrało się ich ponad 30. Sporo, biorąc pod uwagę, że wciąż jeszcze jestem na lekach, świeżo po roztrenowaniu. Mała postanowiła, że tym razem nie zostawi mnie samego i odprowadzi aż do domu. 
   Podczas ostatnich kilku kilometrów nie byłem specjalnie rozmowny. Jednak Monika to nadrabiała. Gadała i gadała. Humor jej dopisywał jak mało kiedy. No ale niecodziennie poprawia się rekordy. A tym razem to się udało, bo zapomniałem dodać, że na mecie zameldowaliśmy się po około 22 minutach i 4 sekundach.
   Kiedy wbiegłem do domu po prostu padłem. I to dosłownie. Wszedłem, zdjąłem buty i zawaliłem się na łóżko. Dawno już nie byłem takie zmęczony. Dopiero ciepła kąpiel i dobre śniadanie z Ukochaną postawiły mnie na nogi. W końcu były andrzejki, szykował się wspaniały dzień we dwoje. A w niedzielę planowałem podbijać Trójmiejski Park Krajobrazowy w doborowym towarzystwie. Musiałem mieć moc. A czy miałem? O tym w następnym poście...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz