Plan na piątek był prosty - 10-kilometrowe rozbieganie, a następnie rozciąganie i 30 minut ćwiczeń ogólnorozwojowych. Dawno już nie biegałem jedynie dyszek na treningu. Trasa nie stanowiła problemu. Wystarczyło pokonać na swojej standardowej ścieżce 5 kilometrów i wrócić. Jednak ta wizja jakoś nie do końca mnie przekonywała. Pomyślałem, że może Mała, która tego dnia miała wolne od biegania, wsiądzie na rower i mnie jakoś zmobilizuje. Skucha - wolne od biegania nie jest równoznaczne z wolnym od uczelni. A więc musiałem radzić sobie sam.
Wskoczyłem w biegowe buty i wyleciałem z domu. Jeszcze przez pierwszy kilometr trzymałem się codziennej trasy. Jednak po dotarciu na deptak odbiłem w stronę molo w Brzeźnie, a nie jak zawsze - tego w Sopocie.
Nogi niosły. O ile jeszcze pierwszy kilometr poleciałem spokojnie w 5:04, o tyle już na kolejnych zszedłem poniżej 5 minut. Zmiana trasy, perspektywa biegu w nieznane, sprawiły że naprawdę miałem świetny humor. Z kilometra na kilometr przyspieszałem. I nie robiłem tego specjalnie - pozwoliłem by to nogi dowodziły.