Po tym, jak 29. września wystartowałem w berlińskim maratonie, praktycznie rzecz biorąc zakończyłem swój biegowy sezon. W okresie przygotowawczym popełniłem zbyt wiele błędów, dlatego ciężko byłoby wycisnąć życiówki na innych dystansach z tych przygotowań. Jednak nie samymi życiówkami żyje biegacz. Wyników nie poprawię, ale powalczyć o dobre miejsca, dobrze się zaprezentować, jak najbardziej mogę. Wybrałem więc kilka imprez, w których zamierzam wziąć udział tej jesieni.
Pierwsza z nich miała miejsce wczoraj. Była to Żukowska "15", a więc 7. i zarazem przedostatni bieg zaliczany do cyklu Kaszuby Biegają. Będę szczery, może to nie wypada, ale jadąc do Przyjaźni marzyło mi się podium. Tak - chciałem chociaż raz - na zakończenie sezonu, po ostatnich miesiącach, kiedy miałem chwile zwątpienia w to co robię - stanąć na pudle. No ale wiadomo - wszystko nie było zależne tylko ode mnie, a od tego z kim przyjdzie mi rywalizować na trasie. Ja, mniej więcej, wiedziałem na co mnie stać. W drodze do Przyjaźni powiedziałem Patrycji, że zamierzam pobiec w tempie 3:55/km. Nie wiedziałem jak na taki plan zareagują moje nogi, których ostatnio nie oszczędzałem. Miałem jednak nadzieję, że będą współpracować :)
Bieg miał przebiegać przez miejscowości Otomino, Glincz, Skrzeszewo. Jednak start oraz meta zlokalizowane były w Przyjaźni. I tak właśnie miały wyglądać te zawody - przyjaźnie, sympatycznie, rodzinnie. Na starcie stanąć miała jeszcze moja siostra oraz wielu znajomych - Andrzej, Michał, Piotrek i wielu innych. Wszystkich nie sposób wymienić. Ponadto w zawodach tych debiutował Patrycji ojciec... chrzestny :) Liczne miałem również grono kibiców. Otóż poza Patrycją, która jest przy mnie niemalże na każdych zawodach, mogłem liczyć na doping Jej rodziców oraz mojej przyszłej szwagierki i jej znajomych. Jak więc mogłem słabo się zaprezentować? Musiałem dać z siebie wszystko.
Pod Pałacem Kościeszy, gdzie mieściło się biuro zawodów, zameldowaliśmy się na około godzinę przed biegiem. Odbiór pakietów przebiegał dzisiaj naprawdę sprawnie. Wszystko zajęło raptem kilka minut - podpis, numer, chip, agrafki, wafelek i można lecieć się przebierać. YYYY.... wróć - wafelek? Nie, nie. Nie tym razem. Podjąłem wyzwanie i grzecznie podziękowałem za wafelka. Tego dnia przyjechałem biegać, a nie się obżerać - tak jak na większości zawodów w ostatnim czasie.
Zastanawiałem się chwilę w czym pobiec. Ostatecznie jednak zdecydowałem się na opcję "berlińską" z jedną zmianą - na nogach, w miejscu Glide'ów, znalazły się niebieskie LunarSpider'y.
Na starcie zająłem miejsce z przodu, blisko Andrzeja i Michała. Wiedziałem, że na mecie, jeżeli nic się nie wydarzy, zameldujemy się w zbliżonym czasie. Tym razem jednak nie zamierzałem popełnić błędu z Przodkowa, kiedy to chcąc na siłę trzymać się Andrzeja poleciałem pierwsze kilometry o kilkadziesiąt (dziesiąt!) sekund za szybko i później boleśnie musiałem za to zapłacić.
Ruszyliśmy z drobnym opóźnieniem. Już na starcie wystrzelił Marek Kowalski, który nie zamierzał tego dnia dawać nikomu złudnych nadziei na zwycięstwo. Mocno zaczęli też Andrzej i Michał. Jak dla mnie za mocno dlatego zostałem lekko z tyłu.
Mimo to pierwszy tysiączek poleciałem w 3:43, a kolejny jeszcze sekundę szybciej. Spory wpływ na to jednak miał profil trasy. Otóż początek prowadził lekko z górki.
Jabłko zamiast drożdżówki - można? Można! |
Następnie czekało nas trochę podbiegania - tak mniej więcej do 10. - 11. kilometra. Spadło nieco tempo. Od 4. do 10. kilometra tylko raz udało mi się pobiec poniżej 4 minut. Jak teraz się nad tym zastanawiam, to nie wiem czy lepszym pomysłem nie byłby od początku bieg z Andrzejem i Michałem, albo zwolnienie i schowanie się za kimś z tyłu. Teraz jednak to tylko gdybanie. Na trasie zdecydowałem się na samotny bieg, samotny bieg pod wiatr. Podbiegi dają niewątpliwie w kość, ale to, co jest najgorsze, to wiatr. A jak wieje on w momencie kiedy podbiegamy pod górę.... No cóż - sami wiecie.
Mniej więcej do 10. kilometra zamykałem pierwszą 10. Wtedy jednak zza moich pleców wyskoczył jeden z rywali. Wiedziałem, że teraz będziemy głównie zbiegać, ale do mety jeszcze ponad 4 kilometry. Byłem zmęczony, powoli zaczynała siadać głowa. Starałem się jednak utrzymywać tempo. Gość przede mną zaczął mi uciekać. W głowie zrobiłem szybką analizę. Wyglądało to tak - pierwsza szóstka nie liczy się w kategorii, a na pozycjach od 7 biegną Andrzej, Michał i jeszcze dwóch rywali, z czego przynajmniej jeden - ten który właśnie mnie wyprzedził jest w mojej kategorii wiekowej. Założyłem w ciemno, że zawodnik koło moich kolegów również nie ukończył jeszcze 29 lat.
Tak więc chcąc ziścić marzenia o podium musiałem powalczyć. Tylko jak tu walczyć skoro ja ledwo dyszę, a biegacz przede mną wygląda jakby dopiero wystartował - lekki krok, wyprostowana sylwetka, spokojny oddech.
Wtedy w głowie pojawiła mi się myśl, która zawsze się pojawia w ciężkich momentach - "sukces musi boleć". Przyspieszyłem, zrównałem się z rywalem. Nawet udało mi się go wyprzedzić. Jednak tuż przed 14. kilometrem to on przycisnął... Było po wszystkim. Tego dnia nie byłem w stanie z nim wygrać. Ostatnie 3 kilometry lecieliśmy kolejno w: 3:47, 3:39, 3:38. Zaś końcowych 400 metrach nasze tempo wzrosło do 3:29/km.
Ostatecznie na mecie zameldowałem się po 56 minutach i 27 sekundach (chociaż przeglądając zdjęcia mam pewne wątpliwości :)). Byłem 11. zawodnikiem w OPEN oraz... trzecim w swojej kategorii! Czyli jednak kolega Andrzeja i Michała okazał się starszy! Ależ byłem szczęśliwy! Udało się!
Jednak tego dnia nie tylko ja byłem zadowolony. Piątą kobietą na mecie okazała się moja siostra! Udany zaś debiut odnotował Patrycji wujek. Każdy więc tego dnia mógł powiedzieć - "Kim jestem? Jestem zwycięzcą!" :)
Po biegu, podczas dekoracji, odebrałem pamiątkowy puchar. Jest to trzeci puchar w mojej biegowej kolekcji i zarazem pierwszy za 3. miejsce. Jednak tego dnia czułem się prawdziwym zwycięzcą. Udało mi się zrealizować założenia. Dostałem buziaka od Narzeczonej, która już na mecie stwierdziła, że jest ze mnie dumna. To daje jeszcze większą satysfakcję niż wejście na pudło.
Po zawodach zaś Patrycji rodzice zabrali nas na pyszny obiad do kaszubskiej restauracji. Pieczony łosoś, groszek, marchewka - okazało się, że po zawodach można zjeść i smacznie i zdrowo, że wcale nie trzeba zapychać się słodyczami, pizzami itd. No i właśnie! To również było moje zwycięstwo! Kto wie - może najważniejsze tego dnia. Otóż po raz pierwszy od dawna nie zapchałem się śmieciowym żarciem po biegu. Kładąc się spać nie czułem wyrzutów sumienia, a dzisiaj rano nie mam poczucia winy i nie planuję przebiec kolejnego ultramaratonu, żeby uciszyć sumienie. Nic z tych rzeczy. Na niedzielę mam zaplanowane wybieganie ze znajomymi. W przyszłym tygodniu zaś będę mógł się skupić na jak najlepszym przygotowaniu do kolejnych startów.
Dziękuję! |
O tak, takie kobiety to skarb :)
OdpowiedzUsuńGratuluję wyniku i walki. Ja z reguły odpuszczam, bo mi się nie chce...
Myslę ,że od przyszłego roku możesz powoli zacząć sie przyzwyczajać do systematycznego zajmowania miejsca na pudle . Masz ku temu predyspozycje - wiek ,warunki fizyczne i pasje .Jesli dobrze przepracujesz zime , ominą Cię kontuzje to trzeba bedzie Cie zaliczać do scisłej czołówki jesli chodzi o nasze pomorskie bieganie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Jacek