Normalnie napisałbym, że "teraz gdy opadły już emocje...". Ale nic z tych rzeczy - emocje wcale nie opadły. Pod Bramą Brandenburską poziom endorfin osiągnął tak wysoki poziom, że jeszcze długo będę chodził z uśmiechem na twarzy.
Jednak wróciłem już do kraju. Berliński maraton, choć wspaniały, jest jednak już tylko wspomnieniem. Trzeba biegać, wyznaczać nowe cele, realizować marzenia. Jak już jesteśmy przy marzeniach to pozwolę sobie na "małą prywatę". Otóż jedno z marzeń, niebiegowych marzeń, właśnie realizuję - od dwóch dni mieszkam już ze swoją przyszłą żoną :)
A co do biegania... No cóż - z Berlina, tak jak pisałem wcześniej, przywiozłem nie tylko cudowne wspomnienia, życiówkę i mnóstwo motywacji. Jestem "bogatszy" o kilka kilogramów i nieco obolały. W poniedziałek truchtanie nie wchodziło w rachubę, dlatego dzień później nawet nie próbowałem. Wsiadłem po prostu na rower. Uznałem, że kolejna próba biegania byłaby raczej walką Don Kichota z wiatrakami.
Wyruszyłem na swoją podstawową, w ostatnich tygodniach, trasę wokół Pępowa. Okazało się, że słaby ze mnie cyklista. Dystans 12 kilometrów i 586 metrów pokonałem w czasie 50:47. Tak więc moje średnie tempo wyniosło 4:02/km. Mogę więc zaryzykować stwierdzenie, że w moim przypadku rower niekoniecznie musi być szybszą formą transportu niż własne nogi :)
Środa to już pierwszy trening w Gdańsku! Nie pamiętam kiedy ostatnio miałem okazję polatać po Grodzie Neptuna. Ale to nie ważne! Wróciłem do Gdańska, a w zasadzie to wróciliśmy do Gdańska. Od teraz ponownie mieszkamy w Gdańsku. Aczkolwiek już nie na Chełmie - tym razem na gdańskim Przymorzu.
Jeżeli chodzi o postęp w "gojeniu się pomaratońskich urazów" to w stosunku do dnia poprzedniego, w środę, nie czułem się nic lepiej. Jednak nie zamierzałem po raz kolejny siadać na rower. To nie jest tak, że nie lubię 2 kółek - lubię, nawet bardzo. Jednak tylko pod warunkiem, że to ma być jazda dla przyjemności. W momencie jak zakładam techniczną koszulkę, a na ręce melduje się Gremlin poziom radości drastycznie spada na myśl o rowerze. To trochę tak jakby piłkarza wpuścić na boisko do koszykówki.
Ja lubię biegać, dlatego... pobiegłem. A w zasadzie to "pokuśtykałem", bo ciężko to nazwać było biegiem. Stopa bolała jak cholera, ale najgorszy był ten pośladek. Jednak zauważyłem, że w momencie kiedy go porozciągam, trochę poćwiczę - nie jest tragicznie.
A wracając do mojego pseudo-biegu (bo tak trzeba nazwać aktywność, której głównym celem były próby takiego postawienia nogi, żeby "jak najmniej bolało" :)) to pokonałem w sumie nieco ponad 14 kilometrów w średnim tempie 5:22/km. I wiecie co? Mimo wszystko było cudownie! Najbliższy ważny start planuję dopiero na wiosnę, tak więc jeżeli swoim nierozważnym postępowaniem wydłużę sobie nieco powrót do pełni zdrowia to nic wielkiego się nie stanie. Wiem, że nie powinienem, że zdrowie najważniejsze, że czasem lepiej odpuścić, zrobić krok w tył, żeby potem móc zrobić dwa do przodu. Ja to wszystko wiem, ale... jestem biegoholikiem :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz