Ze stolicy Niemiec wróciliśmy już wczoraj. Od samego biegu minęło już ponad 48 godzin. A ja wciąż nie wrzuciłem zapowiadanej relacji. Lenistwo? Nie bardzo. Brak czasu? Też nie. Po prostu 40. BMW Berlin Marathon był dla mnie tak wyjątkową imprezą, że opisując go nie chciałbym niczego pominąć. A więc zacznijmy od początku...
Piątek
Na ten dzień nie miałem zaplanowanego już żadnego treningu, dlatego skoro świt zapakowaliśmy się w samochód i obraliśmy kierunek na zachód. Oczywiście wcześniej wrzuciłem w siebie porcję owsianki. Ze względu na brak aneksu kuchennego w pokoju hotelowym był to ostatni owies przed maratonem. Musiał więc smakować, i faktycznie smakował, wyjątkowo, wyjątkowo dobrze. Innymi słowy - jak zawsze :)
Sama podróż przebiegała zgodnie z planem. Obyło się bez żadnych niespodzianek i nieplanowanych postojów. Herbaciano - kawowy przystanek w McDonaldzie, tankowanie w Kołbaskowie i... "Willkommen in Deutschland".
W związku z tym, że od granicy do Berlina mieliśmy do pokonania zaledwie 140 kilometrów, w większości autostradą, zameldowaliśmy się w "Mieście Niedźwiedzia" po nieco ponad godzinnej jeździe. Sprawna podróż przez miasto, następnie równie szybkie zameldowanie w hotelu i można było ruszać po numer startowy.
Zanim jednak udaliśmy się na Platz der Luftbrücke, gdzie odbywało się przedmaratońskie EXPO, gdzie wydawano pakiety startowe, postanowiliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Wybór był naprawdę przeogromny. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na kuchnię indyjską. Ryż, kurczak i warzywa - a więc wszystko tak jak być powinno. Na razie...
Po posiłku skierowaliśmy się w stronę metra, po drodze jeszcze zahaczając o lokalną piekarnię. Jak te wszystkie piekarnie kuszą swoimi wypiekami wie chyba tylko ten, kto był w Berlinie. Po prostu coś niesamowitego. Wiedziałem, że nie powinienem się tam stołować, szczególnie przed ważnymi zawodami, a mimo to nie potrafiłem sobie odmówić.
Po wizycie w piekarni pojechaliśmy już prosto na BERLIN VITAL Expo. Zastanawialiśmy się jedynie czy nie będziemy mieli problemu z dotarciem na miejsce - niepotrzebnie. Jak tylko wysiedliśmy z metra natknęliśmy się na wolontariuszy, którzy wskazali nam drogę. Kilkaset metrów dalej stali kolejni, którzy utwierdzili nas w przekonaniu, że zmierzamy we właściwą stronę.
Przed wejściem masa ludzi. W środku jeszcze więcej. A okazało się, że to jedynie "przedsionek" targów. Cała impreza odbywa się nie w budynku lotniska, ale na płycie oraz w hangarach! Dokładnie trzech. Pierwszy z nich zajmowali w większości przedstawiciele dużych imprez biegowych, którzy zapraszali do wzięcia udziału w ich eventach. Drugi hangar wypełniony był stoiskami ze sprzętem biegowym. Można tam było znaleźć dosłownie wszystko - odzież, obuwie, akcesoria, gadżety, zegarki, kompresję. Z bardziej egzotycznych rzeczy warto wspomnieć o naklejce, którą należy przykleić do stopy, aby uwolnić dodatkowe pokłady energii :))))
W hangarze trzecim wystawił się główny sponsor imprezy - Adidas. Można było nabyć rzeczy z najnowszej kolekcji firmy "z trzema paskami", a także sprzęt biegowy z kolekcji przygotowanej specjalnie na maraton berliński. No i właśnie - znajdował się tam również strój dedykowany na maraton. Jak go zobaczyłem - szczęka mi opadła. Okazało się, że różni się on od mojego jedynie napisem "40. Berlin Marathon". Cóż - ja za to miałem napis SklepBiegowy.com :)
Sam odbiór pakietu - błyskawiczny. Wszystko zajęło zaledwie kilkanaście minut. Numer drukowany był na miejscu, więc nie trzeba było stawiać się w odpowiednim "okienku".
Rejestrując się na maraton mój ówczesny najlepszy wynik kwalifikował mnie do strefy E, dlatego bardzo mi zależało na zmianę jej na strefę C. Bałem się, że startując z tyłu, może być ciężej z walką o zakładany czas. Moje obawy, że ze zmianą strefy mogą być problemy, okazały się bezzasadne. Przez panią wydającą numery zostałem odesłany do stolika, przy który siedział pan z plikiem naklejek. Poinformowałem go z jakiej strefy chciałbym wystartować, a on wkleił mi na numer literkę C i życzył powodzenia. Bomba! Jeszcze tylko opaska na rękę i wszystkie formalności miałem już za sobą!
Później pokręciliśmy się trochę z Patrycją między stoiskami, nabyliśmy kilka pamiątek, podpisaliśmy się na "maratońskiej ścianie" i ruszyliśmy na podbój Berlina. Kiedy spytaliśmy się, gdzie mamy się udać, chcąc odwiedzić "city center" skierowano nas na Potsdamer Platz.
Plac Poczdamski faktycznie robił wrażenie - ogromne budynki, piękne uliczki, wszelkiej maści knajpy, ogrom sklepów. Naprawdę byliśmy zauroczeni tym miejscem. Nie mogliśmy nie odwiedzić lokalnej lodziarni. I powiem szczerze - tak pysznych lodów gałkowych jeszcze nigdzie nie jadłem. A trzeba przyznać, że mimo, iż nie jestem specjalnym fanek takich lodów, to trochę ich już miałem okazję kosztować :) Te były naprawdę wyśmienite!
To co jeszcze rzuciło nam się w oczy, to ilość biegaczy na ulicach Berlina. Gdzie nie spojrzeliśmy tam kręcili się uczestnicy maratonu. Najbardziej zaskoczył nas starszy pan, który wychodząc z kawiarni, w pierwszej chwili w ogóle nie sprawiał wrażenia, że jest biegaczem. Długi płaszcz, kapelusz, spodnie na kant - normalne ubranie. No prawie normalne, bowiem na nogach miał... Saucony :) Można śmiało rzec - biegacze opanowali Berlin!
W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze wizytę w... piekarni i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do hotelu. To był naprawdę męczący dzień! A przecież powinienem odpoczywać, oszczędzać nogę, chuchać i dmuchać na siebie, żeby w niedzielę być w jak najlepszej formie. A przynajmniej nie w gorszej niż byłem na tą chwilę. W końcu stopa ciągle męczyła, głowa bolała, a nos wydawał się zatkany na amen.
Sobota
Sobotni poranek wcale nie przyniósł poprawy sytuacji jeżeli mowa o moim zdrowiu. Stopa bolała, przeziębienie nie odpuszczało, pośladek męczył. A ja, jakby po to, żeby dopasować się do sytuacji, kontynuowałem swoją "przedmaratońską dietę piekarniczo-cukierniczą".
Otóż z samego rana wybrałem się na zakupy i wracając ze sklepu nie omieszkałem wstąpić do pobliskiej piekarni :) Ciepłe pieczywo z drobiem i warzywami, gorąca kawa, a wszystko to z ukochaną - czy można chcieć czegoś więcej?
Już wiedziałem, że niezależnie od wyniku niedzielnego biegu, to będzie mój najlepszy maraton. Piszę "maraton", bo już od samego początku weekendu mówiłem o tym, że "maraton" to nie tylko czas jaki spędzam na trasie. Dla mnie "maraton" to cała podróż na zawody - od wyjazdu do powrotu.
Ale wróćmy do soboty. Otóż plan na ten dzień zakładał, że razem z Pati weźmiemy udział w Biegu Śniadaniowym. Wg organizatorów miało wziąć w nim udział około 10 tysięcy biegaczy. I śmiało można rzecz, że nie była to liczba wyolbrzymiona.
Całe rzesze biegaczy, wśród których nie zabrakło chociażby teletubisiów, hiszpańskich tancerek, brazylijskich tancerzy (mnóstwo ludzi się specjalnie poprzebierało na ten bieg), punktualnie o 9:30 wyruszyły spod Pałacu Charlottenburg w stronę Stadionu Olimpijskiego. Spokojny trucht zakończony na 70-tysięcznym obiekcie Herty Berlin naprawdę robił wrażenie. Szczególnie ten kawałek, kiedy biegło się po tartanie wzdłuż boiska. A to wszystko smakowało jeszcze lepiej szczególnie dlatego iż biegłem z Patrycją! To było coś! Aha - Pati by mi chyba nie wybaczyła jakbym o tym nie wspomniał - biegliśmy w czołówce ;) Kiedy my już wychodziliśmy ze stadionu kolejni biegacze ciągle wbiegali na bieżnię.
Na błoniach organizatorzy zlokalizowali poczęstunek, który, poza wodą, napojem mlecznym i owocem, składał się z wyrobów piekarniczo - cukierniczych. Mógłbym z czystym sumieniem nazwać ten berliński maraton "Mącznym Biegiem" :)
A po targach? Powtórka z rozrywki - Potsdamer Platz i lody :) Naprawdę moja dieta wołała o pomstę do nieba. Ale tak naprawdę byłem już chyba pogodzony z niechybnie nadchodzącą porażką. Zamierzałem więc przynajmniej się dobrze bawić, póki mogę.
Niedziela
Niedzielny poranek tak jak można było się spodziewać - zapuchnięte oczy, zawalone gardło, stopa boli jak cholera, a przez ból pośladka ciężko nawet zakładało się buty. Wciągnąłem na siebie strój, wrzuciłem na wierzch bluzę, czapkę i mogłem ruszać na start. Szedłem tam jak na skazanie. Uznałem, że skoro zawaliłem Przodkowo, później poniosłem spektakularną porażkę w Pile, to jeszcze jedna klęska nie zrobi różnicy... Mówiłem sobie, że tym razem chociaż będę miał jakieś usprawiedliwienie...
Dotarcie do strefy startu nie stanowiło większego wyzwania. Im bliżej byliśmy, tym więcej biegaczy się pojawiało - tak, że kiedy już wysiedliśmy z metra i dalszą drogę pokonywaliśmy pieszo, szliśmy w prawdziwym potoku maratończyków.
Do strefy dla zawodników wszedłem na około godzinę przed biegiem. Bluzę oddałem Patrycji, dostałem buziaka na szczęście i ruszyłem przed siebie. W związku z tym, że nie miałem nic poza strojem startowym na sobie, minąłem depozyty. Wziąłem jedynie foliowy worek, aby nie zamarznąć jeszcze bardziej. Co ciekawe wolontariusz, który dał mi owy worek był... Polakiem :) Życzył mi powodzenia i wskazał drogę do bloków startowych. Okazało się, że muszę wyjść ze strefy startowej i przez park ruszyć dalej w stronę stref.
A na wyjściu kogo widzę? Nie inaczej - Pati :) Chcąc dostać się w okolice startu została również skierowana w tę stronę. Tym samym zarobiłem kolejnego buziaka i chwilę później rozstaliśmy się już na dobre.
Do swojej strefy dotarłem bez problemów. Wszystko świetnie pooznaczane, masa wolontariuszy, którzy nad wszystkim czuwali. W ogóle warto też zwrócić uwagę na to, że o ile u nas wolontariuszami są w większości dzieciaki, to w Berlinie średnia wieku wśród wolontariuszy wynosiła na oko 50+. Nasi sąsiedzi wyraźnie stawiają na doświadczenie :)
Tego dnia wystrzał startera można było usłyszeć pięciokrotnie. Najpierw ruszyli wózkarze, następnie handbikerzy, a na końcu biegacze - w 3 falach. W związku z tym, że leciałem w pierwszej fali, przekroczyłem linię staru zaledwie 33 sekundy po tym, jak Haile Gebrselassie nacisnął spust, dając tym samym sygnał do startu. Balony pofrunęły w powietrze a niesamowity tłum biegaczy ruszył ulicą 17 czerwca (Straße des 17. Juni), a więc jedną z główny arterii stolicy Niemiec.
Czekając na wystrzał powiedziałem sobie, że co ma być to będzie. Spróbuję polecieć równym tempem 4:09/km i uzyskać wynik na poziomie 2:55. Jeżeli pokona mnie choroba albo problemy z żołądkiem to trudno. Jednak tak długo jak będę w stanie, będę próbował. Chociaż czy wtedy w ogóle wierzyłem w sukces? Chyba nie :)
Zaraz po starcie czułem się fatalnie. Byłem przemarznięty, nierozgrzany, obolały i... zrezygnowany. Kiedy doleciałem do tabliczki "1 km" pomyślałem, że jeszcze przede mną nieco ponad 41 kilometrów. To było straszne. Zamierzałem pokonać maraton, a już na pierwszym tysiączku nie chciało mi się biec i odliczałem kilometry do końca.
Niemniej Gremlin poinformował mnie, że lecę w dobrym tempie - 4:13/km. Przy takim tłoku to nie był zły wynik. Dalej jednak nie miałem ochoty biec. Mówiłem sobie, że jak wytrzymam jeszcze kawałek to nie będzie takiego wstydu. Przerażała mnie jednak nawet perspektywa pokonania 10 kilometrów.
I z takim nastawieniem stawiałem krok za krokiem. Trzymałem cały czas równe tempo i co najważniejsze - równe, dość niskie tętno - poniżej 165 bpm. To chyba głównie odczyty pracy serca dodawały mi otuchy. Bo kiedy już mi się wydawało, że nie mam siły dalej biec, patrzyłem na zegarek. A tam tętno na poziomie 163 uderzeń na minutę. I od razu myśl - chyba jednak nie jesteś tak zmęczony jak Ci się wydaje. No więc wciąż gnałem do przodu.
Biegłem przez cały Berlin, ale tak naprawdę niewiele widziałem z tego, co znajduje się wokół trasy. Przed oczami miałem głównie innych biegaczy i asfalt.
Warto też wspomnieć o punktach odżywczych. Bojąc się rewolucji żołądkowych - odpuściłem sobie zupełnie żele, owoce i w ogóle jakiekolwiek jedzenie. Zresztą energii nie mogło mi zabraknąć po takim ładowaniu się wszelkiej maści wypiekami. Brałem jedynie wodę, a i ona w 90% lądowała na mojej głowie. Obawiałem się nieco kolki i nie chciałem kusić losu.
Przeliczając sobie w głowie czasy, wyszło mi, że aby ukończyć bieg z wynikiem 2:55, powinienem połówkę pokonać w 1:27:30. Wg Gremlina udało mi się dokonać tego z dużym zapasem. Jednak wg oficjalnego pomiaru mój czas po 21 kilometrach i 97 wynosił dokładnie 87 minut i 31 sekund.
Wiedziałem już, że GPS nieco wariuje. Nie wiedziałem tylko jak bardzo. Miałem się o tym dopiero przekonać.
Około 30 kilometra chyba po raz pierwszy zacząłem wierzyć, że może mi się udać. Powiedziałem sobie, że jeżeli złamię 3 godziny to wygraweruję sobie medal, abym mógł go kiedyś pokazać swoim dzieciom.
To z czego zdałem sobie sprawę dopiero po biegu to fakt, że od 35 kilometra dość mocno wiało w twarz. Oczywiście w ogóle tego nie odnotowałem. Nawet kiedy Pati zapytała mnie na mecie czemu zwolniłem na tym odcinku nie byłem w stanie jej odpowiedzieć. Dopiero kiedy słuchając wywiadu z nowym rekordzistą świata, który mówił, że czas można by było jeszcze poprawić gdyby nie wiatr, zdałem sobie sprawę, że faktycznie dość mocno dmuchało.
To jednak nie miało większego znaczenia. Bowiem wiedziałem już, że nawet gdybym teraz drastycznie zwolnił to i tak złamię 3 godziny! A więc będzie sukces. Według Garmina wciąż leciałem na wynik 2:55 i faktycznie w momencie kiedy na wyświetlaczu pojawił się dystans 42,2km miałem czas 2:54:XX... Jednak do mety miałem wciąż jakieś... 600 metrów.
Przebiegając pod Bramą Brandenburską już nie czułem nic poza... szczęściem. Gdzieś około 40-41. kilometra zeszło ze mnie jakieś ciśnienie. Wiedziałem już, że to jest mój dzień, że spokojnie dobiegnę do mety, uzyskam nową życiówkę i będę wspólnie z Pati świętował.
Moja Ukochana mówiła, że na ostatniej prostej wyglądałem na zrezygnowanego, że w ogóle nie walczyłem i dawałem się wyprzedzać. Bała się, że coś jest nie tak. A ja po prostu... byłem szczęśliwy. Zamiast skupić się na finiszu, przycisnąć w końcówce, powalczyć o czas, miejsce to ja... odleciałem. Co to była za radość!
Ostatecznie metę minąłem po 2 godzinach 56 minutach i 4 sekundach. Poprawiłem więc czas o 1:16. A zrobiłem to będąc naprawdę w kiepskim stanie i fizycznym i psychicznym. Dlatego cieszę się z tego jeszcze bardziej!
Pierwsze co zrobiłem po przekroczeniu linii mety to... zwymiotowałem. To jednak nie były problemy z żołądkiem - to chyba efekt pozbycia się tego ciśnienia, tej presji, którą sam na siebie nałożyłem. Później odebrałem medal, popłakałem się jak dziecko, przyklęknąłem, podziękowałem za bieg i wraz z nowo poznanym znajomym ruszyłem po zasłużone bezalkoholowe piwo, a dalej już prosto do strefy spotkań. Tam czekała na mnie Pati (która już trzymała, kupioną wcześniej koszulkę Finisher'a:)). Radości nie było końca! To był mój dzień - to był NASZ dzień!
Dostaliśmy mnóstwo gratulacji, życzeń. Dlatego chciałbym w tym miejscu serdecznie wszystkim podziękować! To było coś fantastycznego - możliwość odczytywania kolejnych wiadomości.
Ponadto chciałbym podziękować jeszcze dwóm osobom, które miały duży wpływ na mój wynik. Pierwsza z tych osób to Piotr Suchenia, który po porażce w Pile ułożył mi plan treningowy na ostatnie 3 tygodnie. W tym samym okresie, nad procesem mojej regeneracji, czuwał Krzysztof Janik, któremu również należą się podziękowania. Bez tych dwóch osób byłoby naprawdę ciężko o tak wyśmienity nastrój jaki miałem stojąc pod Bramą Brandenburską, obejmując Ukochaną.
Chciałbym również, a w zasadzie to przede wszystkim, podziękować właśnie Patrycji, która wspierała mnie nie tylko podczas wyjazdu, ale przez całe przygotowania do tego biegu. Cały czas dbała o to, aby niczego mi nie brakowało. W sobotę dostałem nawet reprymendę, że za dużo chodzę i powinienem się już położyć i dać odpocząć nogom :)
Rodzice - im również chcę podziękować. Otóż hotel w Berlinie to był właśnie bożonarodzeniowy prezent od nich (i po części od Pati, ale to dłuższa historia:)). W dodatku dostaliśmy też możliwość pozostania w Berlinie na jeszcze jedną noc, aby móc cieszyć się tym dniem :)
Dostałem również życzenia... imieninowe - bowiem właśnie 29. września wypadają moje imieniny. Była więc kolejna okazja do świętowania!
Z mety wróciliśmy do hotelu, przedłużyliśmy pobyt, ogarnęliśmy się i... wróciliśmy ponownie pod Bramę Brandenburską, gdzie dobiegali właśnie ostatni biegacze. Była godzina 15 z haczykiem, a mimo to wiwatujących kibiców było tak wielu, że ciężko było się dopchać w okolice barierek. To było naprawdę coś niesamowitego!
Poniedziałek
Przed wyjazdem chciałem jeszcze zrobić krótkie roztruchtanie ulicami Berlina. Wstałem skoro świt, wziąłem telefon, mapę i ruszyłem na podbój niemieckiej stolicy. Okazało się jednak, że bieganie tego dnia nie wchodziło w rachubę. Poruszałem się w tempie około 7 minut na kilometr, krzywiąc się z bólu przy każdym kroku. Byłem strasznie obolały. Wszystkie przedmaratońskie bóle powróciły ze spotęgowaną mocą. Do tego pojawiły się nowe. Musiałem naprawdę komicznie wyglądać :)
Niemniej uśmiech nie schodził mi z twarzy. W drodze powrotnej zaleciałem jeszcze po coś na śniadanie, a później wybraliśmy się z Patrycją na dłuuuugi spacer po Berlinie. Początkowo mieliśmy wybrać się jedynie do sklepu za rogiem, a ostatecznie pokonaliśmy blisko... 11 kilometrów. Sam spacer zajął nam ponad 3 godziny :) To było świetne zakończenie tego jakże udanego wyjazdu!
Oboje uznaliśmy, że Berlin to najpiękniejsze miasto w jakim byliśmy, a sam maraton zorganizowany był wręcz perfekcyjnie. Zadbano o każdy detal. Do tego malownicza i płaska trasa - bomba!
Gratuluję! Śledziłem Twoje międzyczasy w necie i oglądałem transmisję na Eurosporcie. Gdyby potrwała trochę dłużej może wspomniel by o Tobie? ;)
OdpowiedzUsuńŚwietna relacja. Gratuluję startu i podziwiam szczerze:)
OdpowiedzUsuńkazałeś trochę czekać na tę relację, ale dziękowałeś na końcu jak po odebraniu Oskara;) Gratuluje wyniku!
OdpowiedzUsuńNo, Michał, było tak jak się umawialiśmy: wpaść na metę z uśmiechem na twarzy i potem wszystkim opowiadać, jak było fajnie:) GRATULACJE:) Ja mam wiele podobnych wrażeń z Berlina, chociaż z zupełnie innego poziomu biegania: http://250dni.blogspot.com/2013/09/1-dzien-43-km-berlin-marathon-running.html
OdpowiedzUsuńPokonać siebie i przeciwności losu...czyż to nie maraton?
OdpowiedzUsuńKwintesencja i to w jakim czasie...chłopie jesteś niesamowity !
Gratuluję !
Marzy mi się taki wynik na wiosnę.. Gratulacje!
OdpowiedzUsuńDziękuję wszystkim raz jeszcze za gratulacje! Naprawdę poziom motywacji strasznie się podnosi po przeczytaniu takich komentarzy i usłyszeniu tylu pozytywnych słów!
OdpowiedzUsuńOgromne gratulacje! Piękny wynik nie ma co :) :) taki czas to marzenie!! a Ty osiągnąłeś to mimo kryzysu :D WOW! Co do odpoczynku to słuchaj częściej Pati ;)
OdpowiedzUsuńGratulacje! Z przyjemnością (i nutką zazdrości ;))) czyta się takie historie jak twoja! Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNie no, mały jesteś naprawdę wielki.
OdpowiedzUsuńSerdecznie gratuluję !
Ło jeny dopiero przeczytałem. Szok, kawał dobrej roboty, tak trzymaj! W takim stanie i z takim samopoczuciem zrobić wynik 2:56, to jest masakra :D
OdpowiedzUsuńSuper relacja i gratuluję rekordu! :)
OdpowiedzUsuń