A więc zgodnie z obietnicą zabieram się za podsumowanie drugiej części weekendu. Już po sobotnim biegu, wspólnie z Michałem stwierdziliśmy, że w niedzielę ze ścigania raczej nic nie będzie. Po kolbudzkich manewrach ledwo chodziliśmy. Michał powiedział, że od razu po powrocie do domu padł na łóżko i zasnął. Jednak my z Patrycją tak szybko się nie położyliśmy. Wizyta u rodziców nieco nam się przeciągnęła i ostatecznie wylądowaliśmy w łóżku dopiero około północy. Ani przez chwilę nie rozważałem poważnej walki o miejsca, czy tym bardziej o życiówkę. Mogłem więc sobie pozwolić na takie, co tu dużo mówić, dość lekceważące podejście do biegu.
Pobudka standardowo około godziny 5 i solidna porcja owsianki popita małą, litrową czarną. Uznałem, że to będzie mój ostatni posiłek przed biegiem. Obfity obiad oraz kolacja dnia poprzedniego sprawiły, że nie czułem potrzeby dodatkowego ładowania się bułką z dżemem i miodem, tak jak to mam w zwyczaju.
Dzień wcześniej ustaliliśmy, że do Tczewa jedziemy mocną ekipą z Michałem i Piotrkiem. Tak więc około 7:30 odebraliśmy pierwszego i pojechaliśmy na Orunię po drugiego. Piotrek oczywiście nie byłby sobą, gdyby coś mu się nie przydarzyło przed biegiem. Tym razem w środku nocy wrócił... ze szpitala. Na szczęście obyło się bez kontuzji.
W biurze zawodów zameldowaliśmy się przed godziną 9 i chwilę później mieliśmy już numery startowe. Było trochę zamieszania z numerem Piotrka, jednak wszystko dobrze się skończyło. Ostatecznie chwilę przed 10 wsiedliśmy do autokaru, który zawiózł nas na miejsce startu. Całe szczęście nie było większych problemów, aby mogła się z nami zabrać również Patrycja.
Czołówka, trzeba przyznać, prezentowała się naprawdę nieźle. Na linii startu znaleźli się między innymi zwycięzca sobotniego biegu w Kolbudach - Wojciech Kopeć (rekord w półmaratonie 01:07.37), Bartosz Mazerski (01:04.28), Piotr Pobłocki (01:03.44). Walka o czołowe lokaty zapowiadała się wręcz pasjonująco.
Na starcie pojawił się też nasz znajomy - Tomasz Bagrowski, który jechał prosto z Wrocławia... rowerem. Tomek jednak tym razem odpuścił sobie bieg.
A jakie ja miałem założenia na ten półmaraton? Otóż już po zakończeniu biegu w Kolbudach podjąłem decyzję, że do Tczewa jadę na mocny trening. Planowałem utrzymać tempo biegu na poziomie 4:00/km od startu do mety. Zdawałem sobie sprawę, że po kilku, może kilkunastu kilometrach, może mi "odciąć zasilanie". Jednak zamierzałem realizować swoje założenia tak długo jak tylko będę w stanie.
Wystrzał startera i ruszamy. Widzę, że od razu mocno do przodu ruszył zarówno Michał jak i Piotrek. Biec za nimi? O nie, nie tym razem. Ja wiedziałem co chciałem tutaj osiągnąć. Ściganie tego dnia mnie nie interesowało. Pierwszy kilometr pokonałem w 4 minuty i 5 sekund. Nieco wolniej niż zakładałem, ale przyjąłem to za dobry prognostyk. W ostatnim czasie zaczynałem biegi za szybko i miało to później fatalne skutki. Dlatego tym razem byłem zadowolony.
Kolejny kilometr poleciałem w 3:58. Co ciekawe udało mi się dogonić Piotrka, a chwilę później również Michała. Z tym drugim lecieliśmy razem do około 7. kilometra. Cały czas jednak priorytetem było trzymanie tempa. A to udawało się kontrolować jak nigdy. Między 4. a 10. notowałem czasy od 3:57 do 4:00. Co najważniejsze nie kosztowało mnie to specjalnie wiele wysiłku. Na 10. kilometrze średnie tętno wynosiło zaledwie 169 uderzeń na minutę.
Do tej pory trasa jednak była dość płaska. Górki i doliny zaczęły się dopiero w drugiej części biegu. Na "dzień dobry" drugą połowę zaczęliśmy od mocnego podbiegu. Cały czas słyszałem za sobą czyjeś kroki. Nie odwracałem się jednak. Tego dnia nie interesowali mnie rywale. Liczyło się tylko i wyłącznie tempo. A te ciągle udawało się trzymać. Nieco wolniejsze kilometry numer 11 i 12 (4:08, 4:04) wcale nie były oznaką słabnięcia. Chwilę później znowu leciałem wg planu po 3:58/km.
Około 15. kilometra minąłem punkt z wodą. Podobnie jak na 10. kilometrze wziąłem kubeczek, wylałem na głowę i pomknąłem dalej. Nie czułem potrzeby picia. Ponadto wolałem nie ryzykować, że pojawi się kolka. Tym bardziej, że w żołądku miałem małą rewolucję. Momentami aż mnie roznosiło. Jednak nie chciałbym obrzydzać nikomu czytania, więc daruję sobie szczegóły.
Na 5. kilometrów przed metą ktoś podjął próbę ataku na moją pozycję. Udaną próbę. Byłem pewny, że to Michał przycisnął. Myliłem się. Było to dwóch starszych biegaczy. Michał dogonił mnie chwilę później. Zamieniliśmy kilka zdań, po czym zostałem lekko z tyłu. Dogoniłem go jeszcze na jednym z podbiegów, ale z dalszej walki zrezygnowałem. Plan zakładał bieg w tempie 4:00/km, zero ścigania. Mogłem już w tym momencie postawić wszystko na jedną kartę i zaryzykować. Tylko po co? Podium mi nie groziło. Życiówka również nie. A ewentualna porażka mogłaby tylko negatywnie wpłynąć przed początkiem zimowej harówki pod kątem przyszłego sezonu. Uznałem, że gra nie jest warta świeczki. Lepiej będzie dalej kontrolować tempo i gnać do mety.
Tę ostatecznie przekroczyłem jako 12. zawodnik z czasem 1:23:48. Chociaż jeżeli chodzi o czas to mam pewne podejrzenia, że jest on nieco przekłamany. Dlaczego? Otóż kiedy spojrzałem w wyniki okazało się, że mój czas brutto i netto pokrywają się. A przecież nie startowałem z pierwszej linii. Jednak kilka sekund w tą czy w tą zupełnie nie robi w tym wypadku różnicy. Najważniejsze, że udało się zrealizować cel. Średnie tempo 3:59/km przy średnim tętnie 166 bpm to jak na mnie bardzo dobre statystyki. A jak jeszcze weźmie się pod uwagę sobotnie przełaje to już w ogóle rewelacja!
Na mecie oczywiście czekała na mnie jak zawsze Pati uzbrojona w aparat. Przemoknięta, ale uśmiechnięta. I za ten uśmiech dostała właśnie piękny medal :)
Na koniec jeszcze mała ciekawostka. Przed rokiem startowałem w pierwszej edycji tego biegu. Wówczas dystans wyniósł około 20,5 kilometra, a ja z czasem 1:26:20 zająłem... 12. miejsce :)
Dziękuje za zdjęcia!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam