W ten weekend planowałem wziąć udział w dwóch imprezach biegowych. Pierwsza z nich to zakończenie cyklu Kaszuby Biegają, czyli Kolbudzka "10". W niedzielę zaś czekał mnie wyjazd do Tczewa i bieg na dystansie półmaratonu.
Nawet się nie łudziłem, że można pobiec dwa biegi dzień po dniu na 100%. Musiałem więc dokonać wyboru. Postawiłem na sobotnią dychę.
W Kolbudach zameldowaliśmy się około 45 minut przed biegiem. Na liście startowej było ponad 200 nazwisk, masa znajomych. Dodatkowo wśród kibiców ponownie pojawili się Patrycji rodzice, a na starcie stanął ze mną jej wujek. Nie zabrakło również mojej siostry, która po raz kolejny zamierzała powalczyć o czołowe lokaty. Zapowiadał się naprawdę rewelacyjny bieg.
Pojawiło się sporo mocnych zawodników z życiówkami na takim poziomie, o którym ja nawet nie marzę. Jednak ja miałem swój cel na ten bieg. Ostatnio żałowałem, że nie trzymałem się Andrzeja i Michała. Tym razem żałować nie zamierzałem.
Ruszyliśmy punktualnie o 12:30. Pierwsze metry lekko z górki. Michał i Andrzej pognali do przodu, więc bez zastanowienia poleciałem za nimi. Pierwszy kilometr pokonałem w 3:29. Wiedziałem już, że będę cierpiał. Miałem tylko nadzieję, że nie tylko ja.
Na drugim kilometrze mieliśmy do pokonania najtrudniejszą przeszkodę - strome, długie wzniesienie. To była rzeźnia. Choć prywatnie uważam ich za dobrych kolegów i sympatycznych gości, to od startu do mety są dla mnie rywalami. A więc mogę śmiało powiedzieć, że moi główni rywale tego dnia nieznacznie mi odjechali na tym nieszczęsnym, drugim tysiączku. Tempo spadło aż do 4:30/km! Jakby tego było mało, na samym szczycie zrównała się ze mną jedna z zawodniczek, która bez żadnej zadyszki zapytała czy tutaj będzie zlokalizowana meta. Ledwo dysząc odpowiedziałem, że tak, po czym ona, z pełną lekkością, pomknęła przed siebie.
W tym momencie moje serce harowało z częstotliwością ponad 170 uderzeń na minutę. To się nie mogło dobrze skończyć. Ale nie zamierzałem tanio sprzedać skóry!
Warto wspomnieć, że od 3. kilometra aż do samej mety trasa prowadziła przez las. Dzień wcześniej padało... Chyba nie muszę więcej tłumaczyć. Już sam jej profil sprawiał, że człowiek musiał zostawić nie mało zdrowia w tym lesie. A tu jeszcze co chwilę trzeba było zeskakiwać z drogi między drzewa aby uniknąć błotnej kąpieli. W dodatku zachowanie równowagi też nie było rzecz nazbyt łatwą - wielu się to nie udało.
Chciałbym opisać co działo się w mojej głowie w czasie tego biegu, ale nie umiem. Po prostu nie jestem w stanie. Strasznie cierpiałem. Nie wiem czy kiedykolwiek wcześniej doznałem czegoś takiego. Przeklinałem całe to bieganie, samego siebie. Miałem ochotę zatrzymać się, położyć. O tak - położyć. Wszystko oddałbym za to, aby ten bieg już się skończył.
Tymczasem doleciałem do kolejnej tabliczki informującej mnie, że osiągnąłem... 4. kilometr trasy. To nie była jeszcze połowa! Nogi jak z waty. Oddech przypominający dźwięki wydobywające się z lokomotywy parowej.
Przed biegiem zadzwoniła do mnie Mała i powiedziała, że jestem 3. w klasyfikacji generalnej cyklu i mam 2 punkty przewagi nad... Michałem. Wiedziałem więc, że aby utrzymać pozycję muszę wbiec na metę, w najgorszym wypadku, tuż za nim. Tymczasem widziałem przed sobą, że Michał leci w większej grupie i co chwilę następują jakieś przetasowania.
Postanowiłem jednak, że nie będę zawracał sobie tym głowy. Miałem dość walki z samym sobą, żeby myśleć o takich pierdołach.
Na 5. kilometrze moje tętno po raz pierwszy tego dnia przekroczyło 180 uderzeń na minutę. Jednak już do samej mety, na każdym tysiączku, średnia częstotliwość pracy tego najważniejszego organu nie schodziła poniżej wspomnianej wartości. Dla pełniejszego obrazu sytuacji dodam, że nigdy w życiu nie udało mi się przekroczyć 186 bpm. A i tego dokonałem jedynie raz i to w samej końcówce biegu na 10 kilometrów.
Od mniej więcej 8. kilometra, za każdym zakrętem, pagórkiem, wzniesieniem, wirażem wypatrywałem jedynie mety. A tej jak nie było tak nie było. Nie załamałem się jednak kiedy na 10. kilometrze wyprzedził mnie jeden z zawodników biegnących za mną. I to nawet pomimo faktu, że do tej pory widziałem przed sobą Michała i zdawałem sobie sprawę, że w tym momencie najprawdopodobniej tracę podium. Dlaczego się nie załamałem? Nie miałem na to siły... Jeżeli kiedykolwiek będę się gdzieś żalił, że miałem ciężkie zawody albo że umierałem podczas interwałów - proszę, przypomnijcie mi ten bieg :)
Przed metą czekał mnie jeszcze jeden cios. Tabliczka z liczbą "10", a za nią... meta? NIE! Okazało się, zresztą tak jak zakładałem, że Kolbudzka "10" to nie do końca "10". Wg mojego Gremlina dostaliśmy 352 metry w gratisie. Jednak niektórym GPS pokazał ponad pół kilometra więcej.
Ostatecznie na mecie zameldowałem się z czasem 41:23 jako 14. zawodnik. Miałem sporo szczęścia, że dotarcie do mety zajęło mi aż tyle czasu. Bowiem dotarłem do niej w tym samym czasie co Patrycja. Niechcący wprowadziłem ją w błąd odnośnie lokalizacji mety i przez to zafundowałem jej rodzinną wycieczkę po Kolbudach. Mam nadzieję, że mi to wybaczy.
Podczas ceremonii dekoracji czekała mnie niespodziewana rekompensata za te wszystkie cierpienia na trasie. Okazało się, że 3. miejsce w kategorii wiekowej do 29 lat w cyklu Kaszuby Biegają zajął... Michał Sawicz. Jak zostałem wyczytany byłem w takim szoku, że chyba nawet się nie cieszyłem :)
Zresztą z Kolbud wszyscy wracaliśmy padnięci, skonani, ale zadowoleni i z "łowami". Mała i Michał dostali puchary za odpowiednio 5. miejsce OPEN oraz 3. miejsce w kategorii wiekowej, Piotrek wylosował telewizor, a Pati dostała pamiątkową koszulkę cyklu Kaszuby Biegają.
A teraz wyobraźcie sobie, że po takiej sobocie czekał nas niedzielny półmaraton. Ze startem ulokowanym na wysokości miejscowości PIEKŁO. Bieg z Piekła do Tczewa? Zapowiadało się naprawdę ciekawie, ale o tym już w kolejnym poście...
Nawet się nie łudziłem, że można pobiec dwa biegi dzień po dniu na 100%. Musiałem więc dokonać wyboru. Postawiłem na sobotnią dychę.
W Kolbudach zameldowaliśmy się około 45 minut przed biegiem. Na liście startowej było ponad 200 nazwisk, masa znajomych. Dodatkowo wśród kibiców ponownie pojawili się Patrycji rodzice, a na starcie stanął ze mną jej wujek. Nie zabrakło również mojej siostry, która po raz kolejny zamierzała powalczyć o czołowe lokaty. Zapowiadał się naprawdę rewelacyjny bieg.
Ruszyliśmy punktualnie o 12:30. Pierwsze metry lekko z górki. Michał i Andrzej pognali do przodu, więc bez zastanowienia poleciałem za nimi. Pierwszy kilometr pokonałem w 3:29. Wiedziałem już, że będę cierpiał. Miałem tylko nadzieję, że nie tylko ja.
Na drugim kilometrze mieliśmy do pokonania najtrudniejszą przeszkodę - strome, długie wzniesienie. To była rzeźnia. Choć prywatnie uważam ich za dobrych kolegów i sympatycznych gości, to od startu do mety są dla mnie rywalami. A więc mogę śmiało powiedzieć, że moi główni rywale tego dnia nieznacznie mi odjechali na tym nieszczęsnym, drugim tysiączku. Tempo spadło aż do 4:30/km! Jakby tego było mało, na samym szczycie zrównała się ze mną jedna z zawodniczek, która bez żadnej zadyszki zapytała czy tutaj będzie zlokalizowana meta. Ledwo dysząc odpowiedziałem, że tak, po czym ona, z pełną lekkością, pomknęła przed siebie.
W tym momencie moje serce harowało z częstotliwością ponad 170 uderzeń na minutę. To się nie mogło dobrze skończyć. Ale nie zamierzałem tanio sprzedać skóry!
Warto wspomnieć, że od 3. kilometra aż do samej mety trasa prowadziła przez las. Dzień wcześniej padało... Chyba nie muszę więcej tłumaczyć. Już sam jej profil sprawiał, że człowiek musiał zostawić nie mało zdrowia w tym lesie. A tu jeszcze co chwilę trzeba było zeskakiwać z drogi między drzewa aby uniknąć błotnej kąpieli. W dodatku zachowanie równowagi też nie było rzecz nazbyt łatwą - wielu się to nie udało.
Chciałbym opisać co działo się w mojej głowie w czasie tego biegu, ale nie umiem. Po prostu nie jestem w stanie. Strasznie cierpiałem. Nie wiem czy kiedykolwiek wcześniej doznałem czegoś takiego. Przeklinałem całe to bieganie, samego siebie. Miałem ochotę zatrzymać się, położyć. O tak - położyć. Wszystko oddałbym za to, aby ten bieg już się skończył.
Tymczasem doleciałem do kolejnej tabliczki informującej mnie, że osiągnąłem... 4. kilometr trasy. To nie była jeszcze połowa! Nogi jak z waty. Oddech przypominający dźwięki wydobywające się z lokomotywy parowej.
Przed biegiem zadzwoniła do mnie Mała i powiedziała, że jestem 3. w klasyfikacji generalnej cyklu i mam 2 punkty przewagi nad... Michałem. Wiedziałem więc, że aby utrzymać pozycję muszę wbiec na metę, w najgorszym wypadku, tuż za nim. Tymczasem widziałem przed sobą, że Michał leci w większej grupie i co chwilę następują jakieś przetasowania.
Postanowiłem jednak, że nie będę zawracał sobie tym głowy. Miałem dość walki z samym sobą, żeby myśleć o takich pierdołach.
Na 5. kilometrze moje tętno po raz pierwszy tego dnia przekroczyło 180 uderzeń na minutę. Jednak już do samej mety, na każdym tysiączku, średnia częstotliwość pracy tego najważniejszego organu nie schodziła poniżej wspomnianej wartości. Dla pełniejszego obrazu sytuacji dodam, że nigdy w życiu nie udało mi się przekroczyć 186 bpm. A i tego dokonałem jedynie raz i to w samej końcówce biegu na 10 kilometrów.
Od mniej więcej 8. kilometra, za każdym zakrętem, pagórkiem, wzniesieniem, wirażem wypatrywałem jedynie mety. A tej jak nie było tak nie było. Nie załamałem się jednak kiedy na 10. kilometrze wyprzedził mnie jeden z zawodników biegnących za mną. I to nawet pomimo faktu, że do tej pory widziałem przed sobą Michała i zdawałem sobie sprawę, że w tym momencie najprawdopodobniej tracę podium. Dlaczego się nie załamałem? Nie miałem na to siły... Jeżeli kiedykolwiek będę się gdzieś żalił, że miałem ciężkie zawody albo że umierałem podczas interwałów - proszę, przypomnijcie mi ten bieg :)
Przed metą czekał mnie jeszcze jeden cios. Tabliczka z liczbą "10", a za nią... meta? NIE! Okazało się, zresztą tak jak zakładałem, że Kolbudzka "10" to nie do końca "10". Wg mojego Gremlina dostaliśmy 352 metry w gratisie. Jednak niektórym GPS pokazał ponad pół kilometra więcej.
Ostatecznie na mecie zameldowałem się z czasem 41:23 jako 14. zawodnik. Miałem sporo szczęścia, że dotarcie do mety zajęło mi aż tyle czasu. Bowiem dotarłem do niej w tym samym czasie co Patrycja. Niechcący wprowadziłem ją w błąd odnośnie lokalizacji mety i przez to zafundowałem jej rodzinną wycieczkę po Kolbudach. Mam nadzieję, że mi to wybaczy.
Podczas ceremonii dekoracji czekała mnie niespodziewana rekompensata za te wszystkie cierpienia na trasie. Okazało się, że 3. miejsce w kategorii wiekowej do 29 lat w cyklu Kaszuby Biegają zajął... Michał Sawicz. Jak zostałem wyczytany byłem w takim szoku, że chyba nawet się nie cieszyłem :)
Zresztą z Kolbud wszyscy wracaliśmy padnięci, skonani, ale zadowoleni i z "łowami". Mała i Michał dostali puchary za odpowiednio 5. miejsce OPEN oraz 3. miejsce w kategorii wiekowej, Piotrek wylosował telewizor, a Pati dostała pamiątkową koszulkę cyklu Kaszuby Biegają.
A teraz wyobraźcie sobie, że po takiej sobocie czekał nas niedzielny półmaraton. Ze startem ulokowanym na wysokości miejscowości PIEKŁO. Bieg z Piekła do Tczewa? Zapowiadało się naprawdę ciekawie, ale o tym już w kolejnym poście...
Ładnie powalczyłeś! Gratulacje:)
OdpowiedzUsuńAż jestem ciekaw co działo się dnia następnego.. bo podejrzewam, że ta dycha jednak trochę Cię skasowała;)!
Jakieś złe moce były nad Kolbudami tego dnia. Kwestia pogody, profil trasy? Ja, (oczywiście w swoich kategoriach tempa) przeżywałem to podobnie. W efekcie pobiegłem 2 minuty wolniej niż taki sam dystans dwa dni wczesniej na treningu.
OdpowiedzUsuńŻadnych złych mocy. Wypadało się przed startem a na mecie świeciło słońce. Profil trasy ? Wspominałem 2 posty wsześniej u Michała że trasa jest wymagająca :)
OdpowiedzUsuńPowodzenia!
To był mój drugi najgorszy czas odkąd zacząłem biegać :p co prawda byłem kontuzjowany i się oszczedzałem, ale trasa była nie bez znaczenia. A tak poza tym to mineliśmy się w szatni :p pozdrawiam i gratuluję sukcesu :)
OdpowiedzUsuń