Na skróty

12 października 2013

Powrót w dobrym stylu - relacja z 89. ParkRun Gdańsk

   Był okres, jakoś na przełomie zimy i wiosny tego roku, kiedy sobota i ParkRun były niczym synonim. Jedno oznaczało drugie. Wiadomo było, że najlepszym sposobem na rozpoczęcie weekendu był bieg w Parku Reagana.  
   Później trochę się to zmieniło. Realizowałem konkretne plany pod kluczowe starty. Później bawiłem się w startowanie w bardziej i mniej lokalnych imprezach biegowych. Wakacje spędziłem za granicą. Po powrocie liczył się tylko Berlin i to jemu poświęciłem cały wrzesień.

   Teraz jednak, po maratońskiej imprezie życia, postanowiłem, wspólnie z Pati, wrócić do Parku Reagana. Zresztą czy moglibyśmy nie pojawić się na biegu, którego start jest zlokalizowany dokładnie 350 metrów od drzwi naszego mieszkania? Chyba nie wypadałoby :)
   Kiedy mieszkałem na Chełmie lubiłem wybrać się na ParkRun biegiem, zaliczając jednocześnie lekki trening oraz rozgrzewkę. Oczywiście tym razem również nie zamierzałem korzystać z komunikacji miejskiej, jednak co to za rozgrzewka na dystansie kilkuset metrów? Żadna, dlatego zdecydowałem, że zanim zamelduję się w Parku Reagana, polecę wcześniej do Sopotu.
   Planowałem wybiec około 7:30, dolecieć do Gdyni i wrócić na ParkRun. Niestety nieco zaspałem, przez co wybiegłem kilkanaście minut spóźniony i tym samym mogłem sobie pozwolić na bieg jedynie do... Cóż, wg napisu na ścianie lokal ten nazywa się Śledzik Dance :)
   Kiedy tam dotarłem przydarzyła mi się niemiła historia. Najwyraźniej zbyt energicznie próbowałem w trakcie biegu wydmuchać nos, co skończyło się dość mocnym krwotokiem. Całe szczęście, że po ostatnim biegu do Pępowa i wizycie na BP miałem ze sobą zapas papieru ;) 
   ''Zakorkowany'' nos, zakrwawiona koszulka - w drodze powrotnej bardziej przypominałem gościa, który wraca z piątkowej imprezy niż amatora biegania, który właśnie wybiera się na bieg.
   Do Parku Reagana dotarłem po 59-minutowym i 30-sekundowym biegu, podczas którego pokonałem w sumie 12,78 kilometra. Średnie tempo na poziomie 4:39/km oceniam na nieco zbyt intensywne. Jednak tak jak pisałem - nie ma Gremlina - nie ma kontroli. Bieg na wyczucie. Widocznie dzisiaj czułem się dość dobrze.
   Jednak przejdźmy teraz do samego ParkRun'a. Powiem szczerze - bałem się tego biegu jak cholera. Dawno już nie biegałem szybko. Może więc lepiej by było potraktować tę "piątkę" treningowo, rekreacyjnie? Zacząłem sobie szukać wymówek, usprawiedliwień. W końcu ciągle jeszcze boli mnie noga. Do tego, skoro nie robiłem mocniejszych akcentów, może jeszcze nie pora na szybki bieg na takim dystansie? A może lepiej by było po prostu dobrze się bawić? I tak nie było szansy na kontrolę tempa skoro nie miałem Gremlina.
   Stając na starcie jeszcze nie wiedziałem jak pobiegnę. Uznałem, że "zobaczymy jak wyjdzie". Kiedy ruszyliśmy uznałem, że zmieniło się bardzo dużo na ParkRunie od czasu mojego ostatniego biegu. Wcale nie czułem, abym wystartował jakoś specjalnie wolno. Tymczasem nie wiem czy na pierwszych kilkuset metrach mieściłem się w pierwszej trzydziestce. Trochę zaskoczył mnie również fakt, że znalazło się przede mną kilka kobiet.
   Pomyślałem sobie nawet - "ale z Ciebie mięczak i pipa - wszyscy trenują, poprawiają się, a Ty spocząłeś na laurach i teraz masz za swoje".
   Jednak udało mi się przeskoczyć dość sprawnie do przodu i po około kilometrze znalazłem się obok Tomka, Michała oraz... Elżbiety Tuwalskiej, która dzisiaj była naprawdę mocna.
   Muszę Wam się do czegoś przyznać - jeszcze przed początkiem drugiego tysiączka miałem już dość tego biegu. Naprawdę - to był ogromny wysiłek. Ten ParkRun był o wiele, wiele cięższy niż ostatni maraton. Oczywiście nie mówię tutaj o wyzwaniu dla płuc czy nóg, ale dla głowy. 
   Podczas takich startów zawsze powtarzam utarty schemat - biegnę, męczę się, w głowie sobie klnę, wyzywam sam siebie. Następnie obiecuję sobie że nigdy więcej, a na mecie już planuję kolejny bieg.
   Wróćmy jednak do biegu. O samym tempie nie będę pisał, bo i niewiele wiedziałem na ten temat podczas biegu. Swoją drogą, pierwszy raz startowałem w zawodach z pasem biegowym na biodrach i muszę przyznać, że nie było najgorzej. Co prawda nie dopiąłem go i trochę zaczął mi latać. Jednak byłem tak wściekły na siebie, że zamiast odpuścić - ścigam się, że po pierwszym tysiączku w ogóle nie zwracałem na niego uwagi.
   Pod koniec pierwszego okrążenia udało mi się wysunąć na trzecią pozycję. Jednak między drugim Tomkiem, a czwartym Michałem różnica była minimalna - biegliśmy gęsiego bardzo blisko siebie.
   Przed samą metą zauważyłem znajomą postać - szeroki uśmiech, aparat przy twarzy - tak, tak to była Moja Pati. Jak się okazało nie zdążyła na start, bo drukowała mi kod kreskowy, który zgubiłem gdzieś podczas przeprowadzki. Ależ ja mam z nią dobrze!
   Drugie kółko zaczęło się od przetasowań. Te oczywiście nie dotyczyło pierwszego miejsca, gdyż lider tak bardzo nam odjechał, że w ogóle go nie widzieliśmy. Dość łatwo udało mi się przeskoczyć przed Tomka i trochę zacząłem się obawiać, czy aby nie na za szybko zdecydowałem się na taki manewr. Tym bardziej, że bez Gremlina nie mogłem kontrolować biegu i jedyne co mi zostało to "zabawa w ściganie".
   Moje obawy okazały się słuszne. Na około kilometr przed metą wyprzedził mnie Tomek, a chwilę potem zrównał się ze mną Michał. To był prawdziwy cios dla, i tak już mocno sfatygowanej, głowy. Dźwięczała mi już tylko jedna myśl - "Ty słabiaku, znowu Cię wszyscy wyprzedzają, tak jak w Pile, poddaj się i tak nic już nie ugrasz".
   Jednak w Pile mocno zwolniłem, a tutaj o jakiejś drastycznej utracie prędkości nie było mowy. Zawsze kiedy głowa nie daje rady, kiedy wydaje mi się, że nie wytrzymuje, że lada chwila wysiądą mi nogi, płuca i się zatrzymam, mam przed oczami taką moją złotą myśl - "sukces boli". Niestety, ale jeżeli chcemy poczuć na mecie prawdziwą radość, to musimy nieco pocierpieć na trasie.
   W mojej głowie trwała istna wojna. Na szczęście okazała się to być wygrana wojna! Jakimś cudem wykrzesałem z siebie resztki sił i ostatecznie zameldowałem się na mecie na 2. pozycji z czasem 18:18. Średnia prędkość 3:40/km? Szok. Nie wiedziałem, że mogę wciąż tak latać. Tym bardziej, że czasy kiedy latałem w mocniejszym tempie, to już niemalże prehistoria. Próżno szukać w moim dzienniczku treningowym z ostatnich tygodni, jednostek o choćby nieco większej intensywności niż spokojny trucht. Dlatego powiem otwarcie - mocno mnie podbudował dzisiejszy ParkRun. Przy okazji mogłem też spotkać się ze znajomymi, chwilę pogadać, umówić się na kolejne biegi.
   Po parkrunowej "piątce" zrobiłem jeszcze 3-kilometrowe rozbieganie, a następnie zaatakowaliśmy z Pati lokalną piekarnię. Świeże pieczywo po takim biegowym poranku smakuje naprawdę wybornie!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz