Blisko 2 miesiące w moim dzienniczku nie pojawiał się granatowy kolor symbolizujący interwały. Najpierw była regeneracja i próba dojścia do siebie po delikatnym zajechaniu się w wakacje. Następnie trochę odpoczynku po Berlinie, mniejsze starty i tak jakoś wyszło. Zawsze była jakaś wymówka. Bo to były wymówki, co do tego nie mam wątpliwości. Interwały to ten specyficzny środek treningowy, który znoszę najciężej.
Jednak w tym tygodniu powiedziałem sobie - dość tego! To już najwyższa pora, aby taki mocniejszy akcent ponownie zawitał w moim dzienniczku. Jedyna dowolność jaką sobie zostawiłem to dzień, kiedy owy powrót interwałów miał nastąpić - we wtorek albo w środę. Oczywiście nie muszę mówić, że wczoraj jeszcze udało mi się znaleźć co najmniej milion powodów, aby odpuścić.
Tak więc dzisiaj nie było już wyjścia - czekała mnie sesja interwałowa. Pochłaniając owsiankę odpaliłem artykuł Krzysztofa Janika traktujący o tym jak trenować pomiędzy maratonem i biegiem na 10 kilometrów. Z 3-tygodniowego planu wybrałem ostatni tydzień i przystąpiłem do analizy treningu specjalistycznego - interwałowego.
Kilka kalkulatorów treningowych, parę minut studiowania swoich treningów, trochę zabawy z Gremlinem i wszystko gotowe. Trening zaprogramowany - można ruszać.
Pierwsze 2 kilometry to spokojny bieg, tak zwane wprowadzenie. Następnie planowałem pokonać 2 kilometry w tempie 3:45/km stosując po każdym z nich przerwę 3-minutową. Wyszło mocno, za mocno, źle. Poleciałem odpowiednio: 3:38 i 3:34.
Następne 2 tysiączki miałem polecieć tempem 3:40/km. I znowu nic z tego nie wyszło - 3:30, 3:34. Byłem zły, ale nie dlatego, że biegło mi się super i szybciej niż zakładałem. Byłem zły, bo wiedziałem, że przyjdzie mi za to boleśnie zapłacić. Nie myliłem się....
Kolejne 2 tysiączki miały być planowo po 3:35. Tymczasem o ile pierwszy znowu był za szybki (3:31) to już na drugim wyraźnie zwolniłem - 3:39. Bolało... oj bolało.
A to jeszcze nie był koniec. Przede mną było wciąż 2 tysiące metrów szybkiego ganiania. Nadzieję dawał jednak fakt, że dystans ten miał być pokonany w czterech 500-metrowych odcinkach. Tempo miało wynieść według planu 3:30/km, a więc każdą pięćsetkę należało pobiec w 1 minutę i 45 sekund.
Niestety, pierwsze podejście okazało się spalone - 1:49. Nieco lepiej wypadły podejścia 2. i 3. - oba poleciałem dokładnie w 1:46,17! Jeżeli zaś chodzi o ostatni odcinek, to był on najszybszy ze wszystkich - 1:42. Jednak leciałem go już na "autopilocie". Upatrzyłem sobie na horyzoncie punkt, do którego chciałem dobiec. Nie wiem co się działo wokół mnie w tym momencie, biegłem jak w transie.
Jednak udało się! Zrobiłem to! Cholera jaki byłem szczęśliwy. Dotruchtałem po tym wszystkim do domu, skonany, ale szczęśliwy. Rozciąganie, śniadanie - standard. Po wszystkim sprawdziłem skrzynkę mailową - jedna nowa wiadomość. Nowy komentarz na blogu, pod postem opisującym moją przygodę z bieganiem. Po przeczytaniu go tylko się uśmiechnął i powiedziałem sobie, że było warto pocierpieć te kilkadziesiąt minut na treningu, żeby później przeczytać te słowa. Pozwolę sobie zacytować:
"Cudownie! Gratuluje Ci z całego serca! Zainspirowałeś mnie! :))"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz