Na skróty

1 kwietnia 2014

9. Półmaraton Warszawski okiem Moniki Sawicz

   Dzień 30.03.2014 miał być dla mnie jednym z kolejnych spędzonych w pracy. Wiedziałam, że w Warszawie wystartuje 9. PZU Półmaraton Warszawski, ale nie zawracałam sobie tym głowy, ponieważ zawsze serce mi pęka na myśl, że gdzieś jest taka super impreza biegowa, a ja nie mogę w niej uczestniczyć. 
   Moje plany co do tej niedzieli zmieniły się w środę wieczorem, kiedy to dostałam telefon, iż jednak akcja promocyjna butów biegowych została zakończona i mam wolne, podzieliłam się tą informacją z bratem, pomyślałam, że może w związku z wolną niedzielą wybiorę się na długie wybieganie i może Michał będzie miał ochotę mi towarzyszyć na rowerze. Nie zdążyłam jednak podzielić się planami, kiedy dostałam wiadomość „Spróbuję przepisać na Ciebie numer WWA”, następna wiadomość pochodziła już od organizatorów, którzy zgodzili się, abym to ja wystartowała za Michała. Za co serdecznie dziękuję!!! J 

   Później sprawy potoczyły się już bardzo szybko, rezerwacja biletu, uzgodnienie noclegu, wszystko bardzo płynnie. Emocje sięgały zenitu, serce przyspieszało na samą myśl o biegu, a ja ciągle nie miałam planu jak pobiec. Zazwyczaj jest tak, że tygodniami się zastanawiam jaki cel obrać, analizuję to na treningach i przede wszystkim nastawiam na to głowę. Tym razem nie było na to czasu… Nastała sobota, a z nią wyjazd. I wiecie co? Nie wiem jak to się stało, ale popełniłam największą gafę życia i o mały włos nie zawaliłam wszystkiego. Co takiego zrobiłam? Do tej pory nie wiem jak, ale źle sprawdziłam rozkład jazdy SKM i kiedy wbiegłam na peron mogłam tylko pomachać konduktorowi. Do oczu napłynęły mi łzy. I co teraz? Następny pociąg odjeżdża o 6:29, a ja mam rezerwację na 6:30 na autobus z Gdańska Głównego. Na szczęście są taksówki i tym o to sposobem zaliczyłam pierwszy etap podróży, czyli Sopot-Gdańsk. 
   Po przybyciu na dworzec już było wszystko w porządku, wygodnie ulokowałam się w fotelu i po 5 godzinach dotarłam do Stolicy,  a tam po krótkim błądzeniu już mogłam cieszyć się widokiem Stadionu Narodowego, wokół którego spacerowały tłumy biegaczy z workami od organizatorów.  W biurze zawodów wszystko przebiegało niesamowicie sprawnie, czas oczekiwania na odbiór numeru nie przekraczał 30 sekund. Wolontariusze z uśmiechem na twarzy obsługiwali całą rzeszę maratończyków. Tuż przy biurze była strefa Expo, która robiła wrażenie. Jeśli ktoś z biegaczy, czegoś potrzebował na bieg to niewątpliwie mógł tam to znaleźć. Nie brakowało stanowisk z odzieżą, obuwiem, żelami, batonami, izotonikami, opaskami, zegarkami, a także można było zapisać się na kolejne biegi. 
   Po obejściu całego Expo (ok. 5 razy) udałam się na trybuny Stadionu Narodowego obejrzeć pakiet startowy. W tym roku znalazły się tam: pamiątkowa, bawełniana koszulka oraz techniczna od sponsora tytularnego oraz cała masa zniżek i ulotek, sam pakiet nie był zapakowany w zwykłą reklamówkę, tylko w worek sportowy - fajna sprawa. 
   Po godzinie spędzonej na stadionie uznałam, że czas najwyższy pójść, aby wrócić nazajutrz. Z racji przestawiania zegarków noc minęła szybko, kiedy obudziłam się była już 5. Uznałam, że na wstawanie za wcześnie, ale godzinkę jeszcze poleżałam, wolałam nie wstawać, aby oszczędzać nogi. O godzinie 6 zjadłam przedbiegowe śniadanie mistrzów, czyli bułkę z masłem orzechowym oraz z dżemem truskawkowym, a to wszystko zagryzłam bananem. Kręciłam się jeszcze trochę po mieszkaniu, a w głowie była tylko jedna myśl „jak pobiec?”. Jedno wiedziałam na pewno –dać z siebie wszystko! Reprezentowałam Biegacza z Północy, nie było mowy o poddawaniu się. Tylko ile to jest to „wszystko”? Może wystarczy, że poprawię życiówkę? A czy ja jestem teraz w formie, aby poprawić życiówkę? Dobra, nie użalaj się nad sobą złam 1:40! I też z taką myślą pojechałam na start. 
   Na miejscu przekazałam pakiety startowe kolegom, które w ich imieniu odbierałam (z tym również nie było problemu), przebrałam się, rozciągnęłam no i w końcu nadszedł ten czas, speaker powiedział, że skoro jesteśmy w Warszawie to tej piosenki zabraknąć nie może i z głośników zabrzmiał głos Czesława Niemena. Ach, jakie dreszcze przeszły mi wtedy po plecach, zrozumie to chyba tylko ten, kto stał na Moście Poniatowskiego w gronie tysięcy biegaczy, a do jego uszu docierały słowa „(…) będę leciał co sił, tam gdzie moje sny”. Po tym już tylko odliczanie i ruszyli! 
   Najpierw elita, później lewa nitka mostu, czyli czerwone i żółte numery, na końcu zieloni. Wśród tych żółtych ja! Dochodzimy do mat i w końcu odpalam swojego Garmina, zaczyna się przygoda, przede mną 21 km. Na początku ciasno, tłum nieco mnie spowalnia, ale tragedii nie ma, jestem mile zaskoczona, że biegacze wybrali swoje strefy rozsądnie. Ni stąd ni zowąd za nami pierwszy kilometr, trochę za wolno, bo 4:47, na drugim mam plan, aby przyspieszyć i nadrobić straty, nie jest to trudne, bo kibiców pełno, głowa się raduje, nogi niosą, aż tu nagle BUM! Nie, nie, nie upadłam, ale rozwiązał mi się but, w związku z tym zbiegłam na torowisko i szybko uporałam się ze sznurowadłem, ale nie udało mi się nadrobić strat, a tylko je powiększyć, drugi kilometr zajął mi 4 minuty i 48 sekund. Lecz czy to problem, kiedy w perspektywie ma się jeszcze ponad 19 km? Żaden! 
   Chociaż chciałabym napisać coś o kolejnym i jeszcze następnym kilometrze to nie jestem w stanie tego uczynić, gdyż nie pamiętam. Biegło mi się rewelacyjnie i kiedy się zorientowałam przede mną już były maty pomiarowe, a to oznaczało, że 5 km już za nami, zajęło mi to 23:30, z Garmina wiem, że  pokonanie tych 3 tysiączków zajęło mi odpowiednio: 4:33, 4:31, 4:35. Kiedy tak biegłam zastanawiałam się czy nie mam czasem opóźnienia. Przestałam logicznie myśleć i zamiast policzyć, ile czasu powinno mi zająć przebiegnięcie 5 km, przy założeniu, że bieg chcę ukończyć w czasie 1:39:59, ja próbowałam sobie przypomnieć, co było na opasce. Przyszło mi do głowy, że muszę gnać, bo mimo że średnie tempo, które powinnam utrzymać wynosi 4:44, to ja chyba na tych kilometrach, kiedy zachwycałam się biegiem i nie kontrolowałam się, musiałam nieźle zwolnić. I tak kolejny kilometr zajął 4:36, na siódmym było 4:34, a na ósmym zaczęłam sobie myśleć, że oj ja chyba nie dam rady tak biec do końca, trzeba wrócić do założonego tempa, a jak będą później siły to wtedy będę mogła zużyć ten zapas energii. Tym bardziej, że pogoda była iście letnia. Słoneczko grzało, a na niebie ani jednej chmurki. 
fot. Maciej Mazuruk
   Już w rozsądniejszym tempie, bo zarówno 8. jak i 9. kilometr zajął mi 4 minuty 46 sekund, dobiegliśmy do tunelu, w ubiegłym roku ze względu na remont, nie mieliśmy tej atrakcji. Tym razem wbiegamy, a na mojej twarzy maluje się wielkie zdziwienie, bo słyszę „pik, pik”, a na Garminie wyświetla się „utrata sygnału z satelity” Naprawdę spanikowałam, ja już chyba nie umiem biec bez Garmina. Pomyślałam sobie no nie, i co teraz? Przecież jeszcze ponad połowa. Teraz się śmieje z mojego braku logicznego myślenia w czasie biegu, ale wtedy utrata satelity była dla mnie prawdziwym problemem. Na szczęście po wybiegnięciu z tunelu i złapania satelitów na nowo, Garmin nadrobił straty (ufff, kamień z serca).  Okazuje się jednak, że w tych podziemnych ciemnościach, ja pogłębiłam swoje straty, bo 10. tysiączek wyszedł mi w tempie 4:55. O nie koleżanko, tak się nie bawimy - przyspieszamy. To akurat nie było trudne zadanie, bo tłum kibiców i zespoły na każdym kilometrze znów sprawiły, że nogi same niosły. 11. kilometr znów szybciej – 4:38, aby kolejne pobiec w założonym tempie. Wszystko super fajnie, słońce grzeje, ale po drodze przypomniało mi się, że przed nami jeszcze podbieg, ta sławna Agrykola. I znowu moją głowę zaprzątały myśli „Na którym kilometrze to miało być?” 15? Może 18? A nie, 18. chyba nie, bo coś mi się kojarzy, że na 17. mieliśmy zbiegać i BINGO! 
   Po minięciu maty pomiarowej w Łazienkach dobiegamy do największego wzniesienia tego dnia. Słyszę ciężkie oddechy biegaczy, ale gnam przed siebie, nie odpuszczam, czuję już każdy mięsień w nogach, ale dobiegnę, na pewno dobiegnę na górę, to już tak blisko, dam radę, mimo że boli i w końcu jest! Od tej pory już tylko błogie i beztroskie zbieganie. Z tyłu dobiega mnie głos kogoś, kto mówi, że teraz dobiegamy do Placu Trzech Krzyży, potem zakręt i ukaże nam się Stadion Narodowy. I wiecie co? Nie skłamał. Prawdę mówił nawet wtedy, kiedy wspominał, że mimo że będziemy widzieć stadion to do mety jeszcze trochę zostanie. Miał rację, bo przed nami były jeszcze 3 kilometry. Ale już lekko, bo z górki, bo kibiców znowu pełno, nogi kolejny raz tego dnia niosły same. 
   Na ostatnim kilometrze wbiegamy do miasteczka biegowego, ale żeby dotrzeć do mety, musimy je obiec. Wtedy spoglądam na zegarek i uświadamiam sobie, że na pokonanie tych 500 metrów mam 2 minuty, bo na trasie jestem już ponad godzinę i trzydzieści siedem minut. A więc gnam ile sił w nogach i UDAJE SIĘ!!! 21,0975 km zajmuje mi 1:39:19 i to jest mój obecny rekord życiowy. Z kolejnego półmaratonu warszawskiego wracam z życiówką! 
   Było naprawdę rewelacyjnie, w pogoda tak bardzo różniła się, co do roku poprzedniego, w minioną edycję zmarzłam, a tym razem opaliłam się J Organizacyjnie wszystko naprawdę świetnie, wydawanie pakietów sprawne, na mecie bez zatorów, medal śliczny, posiłek pyszny, depozyt bezpieczny! Mam nadzieję, że za rok wrócę na 10. Półmaraton Warszawski i być może powalczę o kolejną życiówkę, chociaż ta jest taka świetna, że nie chcę się z nią rozstawać. J

   W tym miejscu po raz kolejny pragnę podziękować Michałowi- Biegaczowi z Północy, najlepszemu bratu na świecie za to, że dał mi możliwość wystartowania, że we mnie wierzył i teraz mogę pisać ten post na jego blogu! DZIĘKUJĘ! 

PS: Nie ma za co ;)

8 komentarzy:

  1. Gratuluję świetnego wyniku:-)
    Czytam bloga Twojego brata i Ciebie też kojarzę, na 13km byłam wolontariuszką, przebiegałaś obok mnie i tak sobie myślę; o Mała (jeśli tak do Ciebie zwracać się mogą tylko wybrani to wybacz:-)) biegnie!
    Gratki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem znana jako "Mała", więc mówcie mi Mała :)
      A wszystkim wolontariuszom serdecznie dziękuję, bo bez Was nas by tam nie było!

      Usuń
  2. Wow, brawo, przybieglas niemal tuz za moimi plecami (1:39:06 - moj debiut, zatem oczywiscie zyciowka). Swietny wynik, gratulejszyn!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i również gratuluję, rewelacyjny debiut!

      Usuń
  3. Swietny wynik ! Gratulacje !

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratulacje i pozdrowienia od mnicha! ;)

    http://tvnwarszawa.tvn24.pl/informacje,news,polmaraton-i-marsze-w-stolicy-zamykaja-most-i-ulice-w-centrum,117982.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i pozdrawiam mnicha (którego nie dało się nie zauważyć) :) Super przebranie,rewelacyjny pomysł :)

      Usuń