To już postanowione. Od przyszłego tygodnia ukracam sobie swobodę. Pora opracować jakiś plan treningowy i zacząć go realizować. Ponoć jeżeli człowiek stoi w miejscu to się uwstecznia. I chyba faktycznie tak jest. Jeszcze majówkę przelatam według własnego widzimisię, a potem wprowadzę rygor. Tak przynajmniej wygląda plan.
Ale do poniedziałku jeszcze mam trochę czasu. Dlatego dzisiejsze bieganie to również był totalny spontan. Siedziałem rano w łóżku, na kolanach trzymałem owsiankę, a w ręku kawę. I tak pałaszując posiłek zastanawiałem się gdzie by tu pobiec.
Pod uwagę brałem standardową trasę, do gdyńsko - sopockiej granicy i z powrotem, prowadzącą nadmorskim deptakiem. Zapytałem nawet Małej czy nie miałaby ochoty towarzyszyć mi biegowo bądź rowerowo. Niestety dzisiaj studia nie pozwalały jej na wspólny trening.
Rozważałem też zapuszczenie się gdzieś dalej. Może w głąb Gdyni i powrót lasem? A może Gdynia, Chwaszczyno i podbój Kaszub? Chociaż na aż tak długi bieg niespecjalnie miałem ochotę.
Było gorąco i właśnie chyba dlatego zdecydowałem się na bieganie po lesie. Jednak bez żadnych szaleństw. Z Przymorza do TPK i dalej do Sopotu, by stamtąd wrócić chodnikami do domu.
Pierwszy kilometr to tradycyjnie rozgrzewka, wprowadzenie, testowanie mięśni i głowy. Tym razem wszystko wyglądało naprawdę nieźle. Pomyślałem więc, że warto to wykorzystać. Przyspieszyłem - 2. kilometr wyszedł po 4:35/km. Pomyślałem, że warto by było to utrzymać w drodze do lasu. Tak wymyśliłem i tego się trzymałem. Dwa kolejne tysiączki zajęły mi w sumie 9 minut i 7 sekund.
Doleciałem do lasu. I tutaj szybko zostałem sprowadzony na ziemię. Trzy solidne podbiegi, tyle samo stromych zbiegów. Wszystko to zadziałało jak kubeł zimnej wody. I dobrze - zawsze lepiej jak spowalnia górka niż kontuzja. A górek dzisiaj miałem pod dostatkiem. Nie wiem jak nazywają się poszczególne wzniesienia na jakie się dzisiaj wdrapywałem. Ba nie wiem czy w ogóle mają nazwy. Wiem za to, że cholernie dały mi w kość.
Jednak dzięki temu, kiedy teren się nieco spłaszczył, biegło się naprawdę przyjemnie. Po takim czymś naprawdę docenia się równe drogi :)
Jednak wszystko odeszło w zapomnienie, kiedy zorientowałem się gdzie jestem. Otóż znajdowałem się na... CZARNYM SZLAKU. I to na odcinku, z którego zrezygnowałem podczas sobotniego biegu. Los mi sprzyjał - już po 4 dniach pojawiła się możliwość wyrównania rachunków z "czarną ścieżyną". Teraz już nie liczył się profil trasy, nie miały znaczenia żadne inne trasy - leciałem prosto do miejsca, gdzie czekałem w sobotę na chłopaków.
Odwiedziłem Łysą Górę, minąłem Operę Leśną i po chwili już dobiegałem do Monciaka. Udało się! Czarny Szlak od Sopotu do Wyczechowa. Jak znam życie - w końcu zmierzę się też z pozostałą częścią, ale jeszcze nie teraz.
W Sopocie zaleciałem jeszcze do siostry. Opiłem ją z izotonika i ruszyłem z powrotem na gdańskie Przymorze. Między ulicami Piastowską i Pomorską powstaje właśnie nowa alejka. Pomyślałem, że fajnie by było na tym odcinku przyspieszyć. Rzut okiem na aktualny dystans - 14,08 km (TPWC), i ogień! Nie leciałem na zarżnięcie, ale czułem, że trochę mnie kosztuje ten bieg. Przy końcu alejki Gremlin wskazywał 14,57 km. Pomyślałem, że może warto by było polecieć dalej, przez Park Reagana, i skończyć ten kilometr? A więc odrobinę zwolniłem jeszcze tylko przelatując przez Piastowską i dalej ogień.
Później jeszcze dotruchtałem do domu, trochę się porozciągałem i... wciągnąłem owsiankę. Ponoć ośrodek nagrody jest bardzo ważny u każdego z nas i trzeba o niego dbać. Mój w pełni się zadowala miską owsa. Może jestem koniem... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz