Ćwiartka, nieco więcej niż połówka - tylko tyle dzieliło mnie od pełnej setki. Wyliczenia niczym zasłyszane pod osiedlowym sklepem. Jednak z alkoholem wspólnego niewiele mają. Po sobotnim bieganiu zaledwie 25 kilometrów dzieliło mnie od trzycyfrowego wyniku w weekend. A co to jest 25 kilometrów? Taki półmaraton i rozbieganie.
Na mniej więcej taki dystans byłem umówiony ze znajomymi na niedzielny poranek. Mieliśmy punktualnie o 9:00 wyruszyć z pętli tramwajowej na Łostowicach w kierunku Otomina (który to już raz w tym tygodniu zamierzałem odwiedzić tą miejscowość :) ).
W każdy inny dzień nie miałbym najmniejszych wątpliwości, że pobiegnę, przebiegnę i w ogóle będzie świetna zabawa. Jednak kiedy w sobotę kładłem się spać w udach łapały mnie takie skurcze, że obawiałem się, że przegryzę poduszki. Nie było lekko. Jednak udało się zasnąć.
Szybko się położyłem to i szybko wstałem - już chwilę po 4 wsuwałem owsiankę. Z nogami w zasadzie nie było najgorzej. Stopy - o dziwo ok, mimo że wczoraj miałem wrażenie, że ktoś mi je młotkiem obił. Łydki - rewelacja, zero oznak zmęczenia. Obolałe miałem jedynie ramiona, no i te nieszczęsne uda. Pierwsza myśl była taka - pojadę rowerem. Ale truchtając po mieszkaniu zdałem sobie sprawę, że wcale nie jest tak źle jak bym mógł się spodziewać. A więc jednak - spróbuję potruchtać. W najgorszym razie zejdę wcześniej z trasy i wrócę autobusem (ile to już razy to sobie powtarzałem :) ).
Około 7:40 wyszedłem z domu. Po kilkuset metrach spotkałem się z Małą i razem ruszyliśmy na tramwaj. Dodatkowe 15 kilometrów biegu, tego dnia, nie wchodziło w rachubę. Szczytem marzeń było ukończenie treningu razem z resztą grupy.
Na miejscu zbiórki pojawiliśmy się 10 minut przed czasem. Ze wstępnych ustaleń wynikało, że w ten niedzielny poranek, dołączą do nas jeszcze 3 osoby - Szymon, Jurek i Piotrek. I faktycznie po chwili przybiegł Szymon, a tuż po nim dojechał Jurek. Była 9 - zadzwoniliśmy do Piotrka i... ruszyliśmy w kierunku jego bloku. Jak ja wstawałem - Piotrek się kładł i jego budzik rano nie podołał :)
Na szczęście od Piotrka domu dzieliło nas kilka minut truchtu - taka dobra rozgrzewka. Kilka minut później całą piątką zmierzaliśmy już w stronę Otomina. To była wycieczka biegowa, dlatego nie brakowało rozmów, żartów i różnych historii.
O dziwo biegło mi się naprawdę lekko. Dobrą mieliśmy też pogodę. Było kilkanaście kresek na plusie, wiał lekki wiatr, a słońce schowane było za chmurami. Do biegania warunki były wręcz idealne.
Nim się zorientowaliśmy dobiegliśmy do Jeziora Otomińskiego. Powróciły sobotnie wspomnienia, wróciły emocje związane z tamtym biegiem. Niecałą dobę temu, w tym właśnie miejscu zaczynałem najtrudniejszy dla mnie etap biegu, przygody, wyprawy, czy jak to jeszcze nazwać :)
Tym razem również to był punkt zwrotny w czasie biegu. Tylko, że dosłownie, bowiem obiegliśmy jezioro i skierowaliśmy się w stronę powrotną. Tym razem jednak wybraliśmy (niemalże demokratycznie) trasę przez Bąkowo.
Chwilę po 11 byliśmy ponownie na pętli tramwajowej. Nieco ponad 2 godziny biegania za nami. Pokonany dystans to nieco ponad 24 kilometry, a minęło naprawdę jak z bicza strzelił. Po biegu Jurek poodwoził prawie całą ekipę. Jedynie Piotrek, do domu, pobiegł sam - w końcu musiał nadrobić ten brakujący kawałek, który my przebiegliśmy rano :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz