Na skróty

19 kwietnia 2014

Urodzinowe zaległości nadrobione

   Ćwierć wieku skończyłem już co prawda przed tygodniem, jednak z powodu maratońskich wojaży nie było czasu na urodzinowe świętowanie. Tak więc dopiero dzisiaj tradycji stało się zadość. Oczywiście tej biegowej tradycji, która nakazuje każdego roku przebiec dokładnie tyle kilometrów ile lat kończę. Rzecz jasna takie biegi są tym lepsze im więcej osób bierze w nich udział. Dzisiaj było nas pięcioro. Innymi słowy "Fantastyczna Czwórka" i ja! Do naszej rodzinnej ekipy dołączyli jeszcze Tomek i Szymon - dzięki chłopaki. 
   Trasę na dzisiejszy bieg wyznaczyłem wczoraj wieczorem. Po raz kolejny zamarzyło mi się szuranie po innej nawierzchni niż asfalt, dlatego wyglądała tak, a nie inaczej. Ale nie uprzedzajmy faktów.

   Tym razem pobudka miała miejsca już przed godziną 5. Wyjątkowo odpuściłem sobie bieganie na czczo. Czym prędzej wciągnąłem owsiankę i zaparzyłem świeżą kawę. Szybki przegląd informacji i można zacząć "strojenie". Już o godzinie 6 termometr wskazywał ponad 10 kresek - ciepło. Bluza i leginsy mogły zostać nietknięte w szafie.
   Kiedy zszedłem na parter - reszta ekipy też już się szykowała. Mała choć początkowo wciągnęła na tyłek leginsy - szybko zmieniła zdanie, kiedy spojrzała za okno.
   Umówiliśmy się z chłopakami w stałym miejscu zebrań. Tak jak Sopot ma "maka" na Monciaku, tak Lidzbark ma rondo :) Obyło się bez opóźnień i poślizgów. Punktualnie o godzinie 7 ruszyliśmy całą piątką w kierunku Pilnika. 
   Wolno, spokojnie - od początku postawiliśmy sprawę jasno - zabawa, a nie wyścigi. Pierwsze 2 kilometry lecieliśmy chodnikami - choć te, w tej części Lidzbarka, bardziej przypominały morską plażę, niż chodniki do jakich przywykliśmy.
   Dalej zaś zaczął się typowy kros. Sporo podbiegów, gruntowo - piaskowe drogi i... przyspieszony puls. Choć oddech był nieco przyspieszony to wciąż nie cichły rozmowy. Do Nowosad (6. kilometr) dobiegliśmy "w try miga" - jakby powiedział mój dziadek. Nie dłużyła nam się też droga do Kraszewa (8. tysiączek). 
   Tam zrobiliśmy krótki postój, wciągnęliśmy żele, pstryknęliśmy fotkę i polecieliśmy dalej. I chyba właśnie ta przerwa nas tak naładowała, bo niemal natychmiast znaleźliśmy się w Kłębowie (13. kilometr).
   I w tym momencie skończyła się "nowa trasa". Otóż okolice Kłębowa znał już każdy z nas. Mało tego - skończyła się przyjemna, krosowa trasa. Trzeba było klepać asfalt.
   Na 15. kilometrze w końcu zawróciliśmy w stronę domu. Z dobrych informacji warto też nadmienić, że droga powrotna, w większości, wiodła z góry na dół. Mimo paru podbiegów biegło się naprawdę lekko. I to chyba nie tylko moje odczucia. Chociaż nogi wyraźnie czuły, że już dawno tak długo nie biegałem, to płuca mówiły, że w każdej chwili mogę się obrócić i wracać tą samą drogą.
   Kiedy wbiegaliśmy do miasta poruszyliśmy temat nowego produktu od Warki - piwa bezalkoholowego z domieszką lemoniady. W pewnym momencie padła luźna propozycja - kończymy trening pod sklepem i próbujemy tej Warki. Nikogo nie trzeba było namawiać. Dokładnie po 25 kilometrach i 326 metrach zameldowaliśmy się przy sklepie - oczywiście niedaleko ronda. I jednogłośnie stwierdzamy - bezalkoholowa Warka Radler sprawdza się idealnie jako napój pobiegowy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz