Ortopeda zakomunikował mi, że najprawdopodobniej moja kontuzja to "nic poważnego, ale może okazać się bardzo przykrą i dokuczliwą". Niemniej zlecił jeszcze serię badań. Po wykonaniu zdjęcia RTG udałem się na badanie USG, gdzie pani doktor stwierdziła "zmiany przeciążeniowe w przyczepie ścięgna mięśnia pośladkowego średniego (geody, zwapnienia w ścięgnie)". Powiedziała też, że nie widać nic niepokojącego na zdjęciu RTG. A tak nieoficjalnie dodała, że trzeba by było zadbać o rozciąganie mięśni pośladkowych. Wspomniała, że miała już u siebie maratończyka z zerwanym mięśniem pośladkowym i nie życzy sobie kolejnego :)
W czwartek mam kolejną wizytę u ortopedy i liczę, że będzie to ostatnia wizyta. Tym bardziej, że udało mi się już trzykrotnie wyjść na lekkie truchtanie w tym tygodniu. I o ile biegi dwa pierwsze biegi jedynie utwierdzały mnie, że jestem jeszcze "daleko w lesie". O tyle po tym ostatnim zacząłem z wielkim optymizmem patrzeć w przyszłość. A dlaczego ten bieg tak na mnie wpłynął? Zacznę od początku.
O tym, że będę biegał wiedziałem już w środę. Umówiłem się z siostrą na godzinę 8. Jednak rano pomyślałem, że może lepiej będzie zrobić jak najszybciej badania. Zadzwoniłem do Małej i powiedziałem, że wolałbym pobiegać nieco później. Jednak w związku z tym, że miała ona zajęcia na uczelni ustaliliśmy, że pobiegamy wieczorem.
Nieco przed godziną 18 czekałem już na nią pod blokiem w Sopocie. Kwadrans później mknęliśmy już w stronę Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Miałem ogromną ochotę polatać po lesie. I chociaż zdawałem sobie sprawę, że nawet kiedy byłem w dobrej formie las potrafił mnie solidnie zmęczyć, to i tak chciałem zaliczyć bieg w terenie.
Już od samego początku nie było lekko. Pierwsze dwa kilometry to nieustanny bieg pod górę. Dopiero na 3. tysiączku mogliśmy nieco odsapnąć. Mimo wszystko nie było dramatu. Nie miałem ochoty skończyć biegu. Mało tego - ciągle było mi mało. Mała też nie narzekała. Zresztą nie ma co ukrywać - jest w gazie. Przed tygodniem poprawiła życiówkę w półmaratonie, w weekend jedzie na Akademickie Mistrzostwa Polski w biegach przełajowych, a za tydzień startuje w maratonie.
Kiedy dobiegliśmy do Opery Leśnej, w nogach mieliśmy koło 4 kilometrów. Przed treningiem zakładałem, że biorąc pod uwagę trudniejszy teren, nie 6-8 kilometrów powinno mi wystarczyć. Moglibyśmy więc wbiec do miasta i skierować się w stronę domu. Jednak już w trakcie biegu nie było o tym mowy. Chciałem więcej i więcej. Odbiliśmy dalej w stronę lasu. Przy kolejnej górce pozwoliłem sobie nawet przejść do marszu. Nie chciałem się "zajechać". Biegło się rewelacyjnie. Choć przyznaję - nie mam jeszcze tej lekkości jaką posiadałem choćby kilka miesięcy temu. Kilka miesięcy będę potrzebował, żeby się odbudować. Oczywiście o ile nie zabraknie mi systematyczności, konsekwencji oraz motywacji :)
Trójmiejski Park Krajobrazowy opuściliśmy dopiero w okolicach sopockiego Brodwina. Mieliśmy już w nogach około 9 kilometrów, a przed sobą jeszcze trochę asfaltu do pokonania. Ostatecznie licznik stanął na 14. tysiączkach z metrami! A więc w końcu, po blisko miesiącu, zaliczyłem dłuższy trening. I co najważniejsze - obeszło się bez problemów z biodrem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz