Tak! Klamka zapadła - jedziemy z Patrycją do Łodzi! Tylko spokojnie - nie jestem aż tak głupi, żeby teraz, nagle, bez żadnego przygotowania porywać się na maraton. Dzięki uprzejmości organizatorów będę mógł przebiec 10 kilometrów w mieście, które reprezentuje Adam Kszczot (RKS Łódź). Jeżeli w niedzielę nic nie będzie bolało to postaram się dobiec do Atlas Areny w czasie krótszym niż 50 minut. I to wcale nie żart, ani mydlenie oczu. Chcę małymi kroczkami wrócić do formy - najpierw tej z początku roku, a w dalszej kolejności tej z jesieni.
Pozwolę sobie jednak wrócić do dzisiejszego treningu. Z łóżka wyskoczyłem już przed 6. Jednak na trening wybrałem się dopiero około 7:30. Najpierw odwiozłem Ukochaną do pracy, a potem wskoczyłem w strój biegowy i napisałem do Małej.
Umówiliśmy się, że podobnie jak wczoraj wybiegnę jej na spotkanie. Również dla Moniki miał to być ostatni bieg przed Orlen Warsaw Marathon. Wychodząc z domu powiedziałem sobie - to będzie dobry bieg. Nieco się obawiałem, że biegnąc znowu deptakiem zacznie boleć mnie noga. Z tego też powodu gdy tylko miałem okazję, zbiegałem na trawę, bądź do lasu.
Z Małą spotkaliśmy się na około 3. kilometrze. Od razu pokazałem, że nie chcę się zatrzymywać. Jeszcze wczoraj szukałem byle pretekstu byle by tylko się zatrzymać. Dzisiaj zaś nie miałem na to ochoty. Mało tego - nie było mi to w ogóle potrzebne. Noga dobrze podawała, płuca i serce zachowywały się jakbym był na spacerze. Innymi słowy re-we-la-cja!
Z nadmorskiego deptaka szybko odbiliśmy w stronę miasta. Obiegliśmy Ergo Arenę i dalej lecieliśmy w kierunku zachodnim. Jak łatwo się domyśleć po moich ostatnich - kierowałem się do lasu. Na początku jeszcze nie rozważałem bieg wzdłuż Alei Grunwaldzkiej. Jednak kiedy las był już na wyciągnięcie nogi (:)) nie mogłem się powstrzymać. Musieliśmy tam wbiec chociaż na chwilę!
Mała ma przed sobą najważniejszy start. I nie chciałbym, żeby go przeze mnie zawaliła. Stąd też podjęliśmy wspólną decyzję, że 1-2 kilometra po leśnej ściółce musi nam dzisiaj wystarczyć. Tym bardziej, że w nogach mieliśmy już prawie dychę, a przed sobą jeszcze kilka tysiączków do domu.
Biegło się naprawdę fantastycznie. Trochę dzisiaj byłem "pospinany" - czułem różne przeskakiwania (dziwne słowo, ale wierzę, ze wiecie o czym mówię) w nogach. Jednak mimo to czułem ogromną frajdę! Parokrotnie pozwoliłem się na spontaniczne przyspieszenie. Takie 50-100 metrów biegu z większą prędkością. To było fenomenalne. Dawno już się tak nie bawiłem. Tak "bawiłem", bo ten dzisiejszy bieg to była jedna wielka zabawa.
W sumie wyszło tego około 13,5 kilometra w średnim tempie 5:02/km. Jestem cholernie mocno naładowany po tym biegu pozytywną energią! Endorfiny buzują - OGIEŃ! :)
Od wczoraj mam w głowie ciągle słowa tej piosenki!
I will run run run!
I will run run run!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz