Tak w skrócie można nazwać mój dzisiejszy bieg. Jednak od razu muszę dodać, że nie nabawiłem się żadnej nowej kontuzji. A i stara, mam nadzieję, że się nie pogłębiła. A teraz cofnijmy się o kilka godzin po poranka.
Pobudka, choć ostatnio mam w zwyczaju wstawać około 6, dzisiaj się przesunęła. Jednak na poranne bieganie, mimo wylegiwania się do 7, wcale nie planowałem wybierać się późno. Otóż nowością jest to, że powróciłem do... biegania na czczo. Ma ono swoich zwolenników i przeciwników. Ja raczej należałem do tych drugich. Niemniej kiedy walczyłem z otyłością latałem przed śniadaniem. I w tym momencie do tego powróciłem. Przynajmniej jeżeli trening nie przekracza 45-60 minut.
Dzisiaj zaplanowałem, że polecę na gdańską Matarnię, po wałek do masażu. Do przebiegnięcia miałem około 12 kilometrów, w większości pod górę. Mimo, że na trasę wychodziłem z pustym żołądkiem to zabrałem ze sobą pieniądze i żel (postanowiłem spróbować czegoś nowego, aby móc opublikować porównanie z moim podstawowymi odżywkami od Agisko Polska). Zaplanowałem, że jeżeli będę miał ochotę na biegowy powrót to wskoczę do sklepu po jakiś izotonik, wciągnę żel i dopiero wtedy polecę dalej.
Z takim planem wyruszyłem chwilę przed godziną 8 z gdańskiego Przymorza. Powiem Wam szczerze, że póki co moje gadki o "lekkich biegach", "przyjemności z biegania", "endorfinach", "euforii biegacza" to melodia przeszłości (choć jestem głęboko przekonany, że również przyszłości!). Niemalże od samego początku toczyłem się jak lokomotywa parowa. Sapałem, dyszałem, aczkolwiek mozolnie przemieszczałem się do celu.
Po 5. kilometrach już wiedziałem, że niezależnie od wszystkiego nie zakończę przygody na Matarni. Spróbuję pobiec nieco dalej. W związku z tym nabyłem izotonik, pociągnąłem solidny łyk i poleciałem przed siebie.
Nieco mina mi zbledła jak zobaczyłem chodnik wzdłuż ulicy Słowackiego. Z Niedźwiednika czekała mnie ponad 3-kilometrowa wspinaczka. Pamiętam, że nawet jesienią nie było to łatwe zadanie, a co dopiero teraz! W połowie podbiegu zrobiłem sobie krótki postój na kolejny łyk napoju.
Na Matarni zameldowałem się po nieco ponad godzinnym biegu. Była godzina 9 rano i oczywiście - wszystko zamknięte. Szybka kalkulacja - do domu mam 12, do Pępowa 9 kilometrów. Szybki telefon do Patrycji mamy i po chwili już ponownie sunąłem przed siebie. Aczkolwiek muszę przyznać, że po każdym kolejnym postoju coraz ciężej było zmusić nogi do kontynuowania biegu. A z drugiej strony coraz ciężej było odmawiać sobie chwili odpoczynku. Z jednej strony przeklinałem za każdym razem jak trafiałem na zieloną falę. A z drugiej nie wiem czy to właśnie nie dzięki temu udało mi się dobiec do mety.
Kiedy minąłem lotnisko Gremlin wskazywał nieco ponad 15 tysiączków. Byłem już naprawdę zmęczony. Jednak najtrudniejszym momentem był podbieg na końcu 19. kilometra. Jak tylko wbiegłem na górę zatrzymałem się, żeby złapać oddech. Myślałem, że już dalej nie pobiegnę. Ale od celu dzieliło mnie niecałe 2 kilometry. W końcu to nic takiego. Tak sobie powtarzając ruszyłem przed siebie.
Jeszcze tylko kilka pamiątkowych zdjęć na wjeździe do Pępowo i około 10 zameldowałem się na miejscu. Po tym biegu wiem jedno. Dystans ponad 20 kilometrów to jeszcze póki co za dużo dla mnie. Może moje odczucia byłyby inne gdybym zamiast wbiegać pod górę biegł w dół. Jednak ten trening na pewno nieco ostudzi moje zapały. Jeżeli uda mi się rozwiązać problemy (wałek do rolowania już zakupiony) ze zdrowiem to myślę, że w przeciągu kilku miesięcy uda mi się wrócić do, chociażby styczniowych, przebiegów :)
PS: Zauważyłem, że po ostatnich biegach przez co najmniej kilka godzin nie mogę nic zjeść. Dwa razy próbowałem i dwukrotnie musiałem okupować toaletę. Coś mi się wydaje, że za dużo zdrowia włożyłem w te biegi :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz